Posiadanie
psa to szczęście. Ale na każde szczęście trzeba sobie zapracować. Deszcz,
śnieżyca, ulewa czy susza, pies musi wyjść na spacer. On to wie, a ja rozumiem.
Ja mogę się w ustronnym miejscu zamknąć na haczyk i przeczytać fragment książki
lub najnowsze doniesienia prasowe. Dla niego książka napisana jest na
trawniku, niezrozumiałym dla nas
językiem zapachów.
Mając tego
świadomość, gdy usłyszałem znane mi popiskiwanie, przerwałem moją pracę, by na
swoje kudłate szczęście zapracować. Nie ma co tu ukrywać, spacer z psem to i
dla mnie radość, choć może nie ze względu na zapachowe zapisy. Umysł już
domagał się świeżego powietrza, a długo pochylony nad biurkiem kręgosłup,
rozprostowania. Z obopólną więc radością udaliśmy się na spacer.
Po paru
krokach spotkałem pana Stefana. Jak zwykle elegancki, również postanowił
zapracować na swoje szczęście, które u niego skrywało się pod elegancką
marką buldoga francuskiego i trochę
mniej eleganckim imieniem Faflun. Nasze
szczęścia, choć tak różne jak różne mogą być labrador i buldog francuski,
zaczęły biegać jednakowo radośnie, a my również różni jak może być różny
elegancki trencz od wygodnego dresu, rozpoczęliśmy pogawędkę.
Chwilę
ponarzekaliśmy na pogodę, na samochody nauki jazdy, które zaczęły się zbyt
licznie na naszym osiedlu pojawiać i temu podobne problemy, które nas łączyły
mimo dzielących nas różnic.
Pan Stefan w
trakcie rozmowy zerknął nad moim ramieniem w stronę, stojącego po drugiej stronie uliczki, domu
sąsiada. Głos mu nagle stwardniał, w oczach pojawiły się zimne błyski. Po
chwili przeprosił mnie, wyjął komórkę i po uzyskaniu połączenia, z prędkością
karabinu maszynowego zaczął wydawać polecenia Pusi, swojej żonie, będącej
kiedyś jego sekretarką. Widocznie nie do końca zerwała z zawodem.
„Zadzwoń do
firmy „Anielska Zieleń” jak mogą to
jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano. Do przycięcia żywopłot i drzewa. Acha i
jeszcze do tego malarza… Nie ten to portrecista! Do tego drugiego… Tak! Brama i
płot.”
Nie chcąc przeszkadzać, skinąłem grzecznie na pożegnanie głową i poszedłem dalej. Cała sytuacja wydała mi się
dziwna i zagadkowa. Przewietrzony już trochę umysł znów pracował na wyższych
obrotach, więc szybko zagadkę
rozwiązałem.
Wyjaśnienie okazało się proste, choć mocno mnie zdumiało. Wystarczyło
tylko z odpowiedniej odległości spojrzeć
na domy pana Stefana i jego sąsiada.
Bryły obu budynków identyczne. Projektował je ten sam architekt. Elewacje jednakowo odnowione, nawet kolor ten sam. Dachy pokryte
błyszczącą w słońcu jednakową dachówką. Jednakowa ilość drzew na działkach pyszniła
się jednakowym wypielęgnowaniem zza jednakowo ukształtowanych żywopłotów. O,
przepraszam. Na działce sąsiada żywopłot pod ręką, a właściwie pod nożycami, pracowników firmy „I w Piekle I w Niebie
Potrzebna Jest Zieleń”, zmieniał swój kształt.
Nie
podglądam sąsiadów. No, może w ubiegłym roku częściej zerkałem na dom
naprzeciwko. Sąsiedzi wyjechali na kilka miesięcy do Hiszpanii, zostawiając
włości pod opieką młodej kuzynki, studentki ASP. Oczywiście nie owa kuzynka ani
licznie odwiedzające ją koleżanki, były powodem zerkania, a prośba sąsiada,
żebym czasem zerknął czy wszystko w porządku.
Mimo swojej powściągliwości w przyglądaniu się innym, rejestrowałem
pewne wydarzenia na naszej uliczce, lecz uważając je za mało istotne, umieszczałem te dane w odległych zakamarkach
pamięci. Z ludzką pamięcią jest tak, że mały bodziec wystarczy by lawinowo z
takich zakamarków wysypywały się wspomnienia. Tak stało się i teraz. Przypomniałem
sobie, że pan Stefan i jego sąsiad od lat czynią podobne zabiegi na swoich
posesjach i, niestety, również życiach. Gdy sąsiad kupił nowiutkiego Nissana,
po miesiącu identyczny zaczął parkować pod bramą pana Stefana. Gdy sąsiad
wymienił żonę na nowszy model, pan Stefan w ciągu pół roku zamienił swoją, od
lat, małżonkę na swoją , od lat, sekretarkę. Z wymianą dachówek też było
podobnie i z remontem elewacji i z
sadzeniem drzew, malowaniem płotów. Nawet czworonożne szczęście pana Stefana Faflun, zamieszkał na naszej ulicy niedługo po
Fufku sąsiada, identycznym buldogu francuskim.
Myśląc o tym
wszystkim przyglądałem się, nadal wspólnie biegającym, naszym psom. Zauważyłem, że gdy mój Yogurt
podnosił łapę, to Faflun zaraz po nim. Nawet przysiady, robione w wiadomym celu,
były wiernie kopiowane. No cóż jaki pan, taki pies.
Posprzątałem
skutki uboczne wizyty mojego psa w „czytelni” i wróciłem do domu. Yogurt z
zadowolona miną zwinął się w kłębek w ulubionym kącie, a ja siadłem do pisania.
Nie mogłem się jednak skupić. Cały czas nurtowało mnie jedno. Takich panów
Stefanów są przecież rzesze. Bezkrytycznie powtarzających to, co robią i mówią inni. Pozbawionych własnego
pomysłu na życie. Idealnie sterowalna masa.
Orwell rzesz
jego mać.