Jakiś czas temu, znajoma opowiadała o swoim dziecku, które
gotowało makaron. Samodzielnie. No prawie samodzielnie, ponieważ w
trakcie przygotowywania potrawy wykonało jednak telefon „do przyjaciela”. Problemem
nie był sam proces gotowania, tylko braki narzędziowe. Otóż dziecko nie mogło
znaleźć durszlaka. Jak wiemy, jest on niezbędny do czynności zwanej hartowaniem
makaronu. Z czynnością tą nie można
zwlekać, bo apetyczny makaron zmieni się w nieapetyczną, poklejoną kluchę.
Zamiast więc tracić czas na poszukiwania zaginionego w tajemniczych czeluściach
kuchni narzędzia, dziecko wykonało telefon do mamy. Makaron jednak się
„sklusił”. Stało się tak nie z powodu braku cedzaka, ale z powodu braku słowa.
Otóż dziecko wiedziało dokładnie czego potrzebuje, nie potrafiło jednak tej
potrzeby nazwać. Szybkie uzyskanie
informacji zamieniło się w długą zabawę zananą nam wszystkim. W skojarzenia.
„Takie coś do makaronu”, „no wiesz co”, „żeby wodą”, „metalowe”, „może
plastikowe” i wiele, wiele innych określeń, które długo nie naprowadzały mojej
znajomej na odpowiedni trop. Dopiero gdy padło określenie „takie z dziurami”, nastało
porozumienie. Niestety, czas rozmowy telefonicznej i czas poszukiwań według
wskazówek: „w szafce po lewej, na środkowej półce, za tym dużym garnkiem ze
szklana pokrywką” był dla sypkości makaronu za długi. Dziecko wykonało kolejny
telefon. Zamówiło pizzę. W uzupełnieniu tej historii dodam, że dziecko to młoda
kobieta po studiach, lekarka u progu kariery.
Inna sytuacja. Tym razem w sprawach braków narzędziowych
zadzwonił do mnie syn mojej przyjaciółki. Dwa lata temu uzyskał tytuł magistra.
Ukończył archeologię. Zgodnie z wykształceniem prowadzi teraz małą firmę
budowlaną we Francji. Przyjechał na urlop i w mieszkaniu babci chciał zrobić
drobny remont, ale brakowało mu wyposażenia. Prawie półgodzinną rozmowę
telefoniczną zakończyłem propozycją by przybył i sam sobie wybrał potrzebne
narzędzia. Nie zrobiłem tego z lenistwa. Jestem, jak się okazało, kiepski w
skojarzeniach. Udało mi się tylko z młotkiem i wiertarką. Przyjechał, wybrał,
remont zrobił. Babcia zadowolona.
Obie te historie mają wspólne elementy. Dwójka młodych
ludzi. Oboje po studiach. Oboje na progu życia i oboje mają problemy z ojczystym
językiem. Nie winię ich za to. Są typowymi przedstawicielami swojego pokolenia.
Pokolenia SMS- ów, skrótów, emotikonek, matury według „klucza”, lektur we fragmentach. To nie ich wina, że dysfunkcję
systemu szkolnictwa ukrywa się za epidemią dysgrafii, dysortografii, dysleksji,
dyskalkulii a kolejni ministrowie edukacji prześcigają się w eksperymentach. To nie oni odpowiadają za
to, że z półek księgarń i bibliotek historie o wampirach, zombi wyparły
Sienkiewicza, Prusa, Witkacego.
Nie znajdą żadnego ogłoszenia typu „dam pracę”, w którym od
kandydata wymagałoby się posługiwania poprawną polszczyzną. W prawie każdym za
to, wymaga się znajomości języków obcych.
Wyśmiewani są ci, którzy nie radzą sobie z angielskim, za to
ci, którzy kaleczą język polski stają się gwiazdami mediów.
Odnoszę przykre wrażenie, że nasza mowa ojczysta,
najważniejszy element świadomości narodowej, sprowadzana jest do rolki papieru
toaletowego. Wszyscy wiedzą o jej istnieniu, ale w towarzystwie jest tematem
tabu.
Uważajcie, papier toaletowy ma to do siebie, że jego brak
zauważa się w najbardziej krytycznym momencie.