Sen miałem.
Byłem w teatrze. Widownia pełna. Wszyscy z zapałem
oklaskiwali pana, który się miotał po scenie i przekonywał, że kutas wielki po
kolana zaiste wielką jest sztuką.
Uciekłem.
Po chwili już w innym teatrze byłem. Tu braw nie huczały
dźwięki. Na scenie, w uduchowionej pozie, pan w garniturze i sandałach, z
otwartej wielkiej księgi, czytał człowieka przeciętnego życiorys. Z
przejęciem. Jak żywoty świętych.
Uciekłem, kiedy wybuchła gromko okrzykiem zgodnym sala. Długo mnie jeszcze echo goniło. „SŁAWA!
SŁAWA! SŁAWA!”
Biegłem.
Chciałem uciec z miasta. W pędzie szalonym, potrąciłem
żebraka. Pewnie tego nawet nie zauważył. Stał o mur oparty. Jak mantrę
powtarzał : „Tatr mój widzę ogromny…”
Na rogu następnym, kolejny żebrak. Z książki wydzierał
kartki. Podsycał nimi płomyk ogniska, nad którym ogrzewał dłonie, by palce
zgrabiałe mogły z szacunkiem, wyschniętą podnieść kruszynkę chleba. Pod ścianą, o bruk
strzaskany, stary się walał fortepian.
Obok, w zaułku , chętnym przechodniom, malarz malował
portrety. Płacili wódką, którą w pospiechu wypijał z gromadką szewców.
Nie biegłem już. Patrzyłem zdumiony na tłum co się gęsty
zbierał. Głowa przy głowie z wolna zamierał, jakby ucieczki mi drogę brukował.
Sen miałem…
Sen miałem?