środa, 21 grudnia 2016

Sąsiad, czyli papuga zielona

Posiadanie psa to szczęście. Ale na każde szczęście trzeba sobie zapracować. Deszcz, śnieżyca, ulewa czy susza, pies musi wyjść na spacer. On to wie, a ja rozumiem. Ja mogę się w ustronnym miejscu zamknąć na haczyk i przeczytać fragment książki lub najnowsze doniesienia prasowe. Dla niego książka napisana jest na trawniku,  niezrozumiałym dla nas językiem zapachów.

Mając tego świadomość, gdy usłyszałem znane mi popiskiwanie, przerwałem moją pracę, by na swoje kudłate szczęście zapracować. Nie ma co tu ukrywać, spacer z psem to i dla mnie radość, choć może nie ze względu na zapachowe zapisy. Umysł już domagał się świeżego powietrza, a długo pochylony nad biurkiem kręgosłup, rozprostowania. Z obopólną więc radością udaliśmy się na spacer.

Po paru krokach spotkałem pana Stefana. Jak zwykle elegancki, również postanowił zapracować na swoje szczęście, które u niego skrywało się pod elegancką marką  buldoga francuskiego i trochę mniej eleganckim imieniem Faflun.  Nasze szczęścia, choć tak różne jak różne mogą być labrador i buldog francuski, zaczęły biegać jednakowo radośnie, a my również różni jak może być różny elegancki trencz od wygodnego dresu, rozpoczęliśmy pogawędkę.
Chwilę ponarzekaliśmy na pogodę, na samochody nauki jazdy, które zaczęły się zbyt licznie na naszym osiedlu pojawiać i temu podobne problemy, które nas łączyły mimo dzielących nas różnic.

Pan Stefan w trakcie rozmowy zerknął nad moim ramieniem w stronę,  stojącego po drugiej stronie uliczki, domu sąsiada. Głos mu nagle stwardniał, w oczach pojawiły się zimne błyski. Po chwili przeprosił mnie, wyjął komórkę i po uzyskaniu połączenia, z prędkością karabinu maszynowego zaczął wydawać polecenia Pusi, swojej żonie, będącej kiedyś jego sekretarką. Widocznie nie do końca zerwała z zawodem.

„Zadzwoń do firmy  „Anielska Zieleń” jak mogą to jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano. Do przycięcia żywopłot i drzewa. Acha i jeszcze do tego malarza… Nie ten to portrecista! Do tego drugiego… Tak! Brama i płot.”

 Nie chcąc przeszkadzać, skinąłem grzecznie na pożegnanie głową i  poszedłem dalej. Cała sytuacja wydała mi się dziwna i zagadkowa. Przewietrzony już trochę umysł znów pracował na wyższych obrotach,  więc szybko zagadkę rozwiązałem. 

Wyjaśnienie okazało się proste, choć mocno mnie zdumiało. Wystarczyło tylko z odpowiedniej odległości spojrzeć  na domy  pana Stefana i jego sąsiada. Bryły obu budynków identyczne. Projektował je ten sam architekt.  Elewacje jednakowo  odnowione, nawet kolor ten sam. Dachy pokryte błyszczącą w słońcu jednakową dachówką. Jednakowa ilość drzew na działkach pyszniła się jednakowym wypielęgnowaniem zza jednakowo ukształtowanych żywopłotów. O, przepraszam. Na działce sąsiada żywopłot pod ręką, a właściwie pod nożycami,  pracowników firmy „I w Piekle I w Niebie Potrzebna Jest Zieleń”, zmieniał swój kształt.

Nie podglądam sąsiadów. No, może w ubiegłym roku częściej zerkałem na dom naprzeciwko. Sąsiedzi wyjechali na kilka miesięcy do Hiszpanii, zostawiając włości pod opieką młodej kuzynki, studentki ASP. Oczywiście nie owa kuzynka ani licznie odwiedzające ją koleżanki, były powodem zerkania, a prośba sąsiada, żebym czasem zerknął czy wszystko w porządku.  Mimo swojej powściągliwości w przyglądaniu się innym, rejestrowałem pewne wydarzenia na naszej uliczce, lecz uważając je za mało istotne,  umieszczałem te dane w odległych zakamarkach pamięci. Z ludzką pamięcią jest tak, że mały bodziec wystarczy by lawinowo z takich zakamarków wysypywały się wspomnienia. Tak stało się i teraz. Przypomniałem sobie, że pan Stefan i jego sąsiad od lat czynią podobne zabiegi na swoich posesjach i, niestety, również życiach. Gdy sąsiad kupił nowiutkiego Nissana, po miesiącu identyczny zaczął parkować pod bramą pana Stefana. Gdy sąsiad wymienił żonę na nowszy model, pan Stefan w ciągu pół roku zamienił swoją, od lat, małżonkę na swoją , od lat,  sekretarkę. Z wymianą dachówek też było podobnie  i z remontem elewacji i z sadzeniem drzew, malowaniem płotów. Nawet czworonożne szczęście pana Stefana  Faflun, zamieszkał na naszej ulicy niedługo po Fufku sąsiada, identycznym buldogu francuskim.

Myśląc o tym wszystkim przyglądałem się, nadal wspólnie biegającym,  naszym psom. Zauważyłem, że gdy mój Yogurt podnosił łapę, to Faflun zaraz po nim. Nawet przysiady, robione w wiadomym celu, były wiernie kopiowane. No cóż jaki pan, taki pies.

Posprzątałem skutki uboczne wizyty mojego psa w „czytelni” i wróciłem do domu. Yogurt z zadowolona miną zwinął się w kłębek w ulubionym kącie, a ja siadłem do pisania. Nie mogłem się jednak skupić. Cały czas nurtowało mnie jedno. Takich panów Stefanów są przecież rzesze. Bezkrytycznie powtarzających to,  co robią i mówią inni. Pozbawionych własnego pomysłu na życie. Idealnie sterowalna masa.

Orwell rzesz jego mać.


niedziela, 20 listopada 2016

Reformy, czyli niewymowne

W absurdalnym świecie człowiek zaczyna mieć absurdalne myśli.  Świat staje się coraz bardziej absurdalny, więc  ja, czując się człowiekiem, zaczynam absurdalnie myśleć.

Siedzę sobie, na  przykład , w kolejce do lekarza. Kolejka wystarczająco długa  by przeczytać, od deski do deski, 
„W poszukiwaniu  straconego czasu” lub dla wolniej czytających,  „Stąd do wieczności”. Gdy lektury zabraknie, zaczynam z nudów animizować w myślach otaczający mnie świat. Jest to znacznie bezpieczniejsze niż przyglądanie się ludziom, bo wpatrywanie się w osoby w kolejce przede mną może być wzięte za kombinację jak zająć ich miejsce bliżej drzwi gabinetu, a w tych za mną jako złośliwe wywyższanie spowodowane lepszą pozycją startową w maratonie po zdrowie. Niestety korytarze przychodni są dość ubogie w elementy i po ożywieniu wieszaka, kosza na śmieci i plakatu o chorobach wenerycznych, zaczynam się ponownie nudzić.  Sięgam więc na wyższy poziom i zaczynam personifikować pojęcia abstrakcyjne.

Ponieważ największą abstrakcją naszego absurdalnego świata jest polityka, zrozumiałe, że jako pierwsza przychodzi mi na myśl.

Polityka, słowo rodzaju żeńskiego. Jako człowiek z natury leniwy  nie wysilam się zbytnio i wyobrażam ją sobie oczywiście jako kobietę. Z uwagi  na charakter polityki, oczywiście kobietę określonego autoramentu.

Gdy już stoi przede mną ubrana adekwatnie do swojego charakteru,  ja  adekwatnie do swojej samczej natury, zaczynam ją z fatałaszków w myślach rozbierać. 
Na ogół zbyt dużo z niej  nie zdejmuję. Pierwszy powód to taki, że nigdy nie potrafię  polityki wyobrazić sobie jako atrakcyjnej pani, drugi, że gdy już jestem tak zdesperowany czekaniem, iż rozbieram politykę, wzywają  mnie do gabinetu.

Ostatnio jednak, albo kolejka dłuższa była niż zazwyczaj, albo myśli moje mniej rozwlekłe, doszedłem do bielizny.

Ponieważ tym razem wyobraźnia podsunęła mi dość szkaradną personifikację owego absurdu, bielizna była równie mało atrakcyjna.  Stała więc przede mną owa paskuda nie do końca rozdziana,    a w  oczy pierwsze rzucały się ogromne pantalony.

Pantalony, damskie niewymowne, reformy. Zacząłem owe reformy w myślach zmieniać, przerabiać. Różna wielkość, kolor, a to tu koronka, a to tam tasiemka. I w reformy coraz to nowe ubrana stała przede mną polityka.

Pewna myśl, wcale nie abstrakcyjna i absurdalna, coraz mocniej świdrowała  mój umysł.


Reformy coraz to inne na tej mojej spersonifikowanej polityce, ale pod nimi i tak zawsze dupa.


wtorek, 8 listopada 2016

Mole w tapczanie, czyli co zżera naszą historię.

W poprzedni czwartek, jak zawsze pełen zapału do twórczych dyskusji, spotkałem się ponownie z grupą wspaniałych ludzi na „Czwartkowym, kulturalnym drugim śniadaniu”.  Kto nigdy na naszych spotkaniach nie był, ten nie zrozumie dlaczego są one dla mnie tak ważne. Kilka godzin pracy umysłu na najwyższych obrotach i dyskusje, które nie są jałowym przerzucaniem się słowami. Wszystko co nasza grupa przedyskutuje, przekutym  staje się w działanie.

Spotkania nasze są otwarte dla wszystkich i  pojawiają się na nich ciekawi ludzie. W ten czwartek swojego gościa przyprowadziła jedna z koleżanek.  Wstyd mi teraz za moje pierwsze odczucie. Gdy usłyszałem, że jest to Pani z Federacji Rodzin Katyńskich, moja werwa, moja energia gdzieś nagle zniknęły. Zniknęły w medialnym zaduchu, który ten temat otacza.

Do dziś nie mogę wybaczyć sobie takiej reakcji i ta krótka opowieść  niech będzie moimi przeprosinami.

Dane mi było przeżyć najwspanialszą lekcję historii. Najwspanialszą, bo historii prawdziwej, nie książkowej, nie wykrzyczanej z mównic,  tylko opowiedzianej cichym, drżącym głosem.
Dla Pani Krystyny historia Katynia zaczęła się od moli. W mieszkaniu jej męża poszukiwanie gniazda  owadów zakończyło się odkryciem podwójnego dna w tapczanie. Podwójne dno skrywało siedzibę szkodników i ich pożywkę,  czyli historię. Pamiątki po teściu, którego nigdy nie poznała. Poznała jednak jego dzieje,   i  ich  tragiczny koniec noszący  nazwę ,  w  tamtych czasach  szeptaną, Katyń.

Słuchałem opowieści snutej cicho, bez patosu. O poszukiwaniach prawdy, o walce o uszanowanie prawdy i o prawdziwych historiach ludzi, którzy po latach mogli wreszcie przyklęknąć  nad grobem bliskich.

Tylko raz drżący głos Pani Krystyny stał się twardy, stanowczy, choć nadal przepełniony bólem, a nawet tym bólem zwielokrotniony. Stało się to w chwili, gdy mówiła o wykorzystywaniu tragicznej historii Katynia, Ostaszkowa, Starobielska w  populistycznych zabiegach dzisiejszych polityków.

Nie lubię moli, ale jestem w stanie zrozumieć, że zżerają nasze pamiątki. To nie ich historia, to nie ich  świat.
Brzydzę się innych szkodników. Wyżerających dziury w historii, będącej również i ich historią, historią również ich świata. Żerujących na ludzkich tragediach. Tańczących swoją  „politpolkę” na grobach tych, których dusze,  dzięki takim wspaniałym ludziom jak Pani Krystyna, znalazły wreszcie ukojenie.


Przed molami możemy nasze pamiątki chronić. Jest wiele sposobów.  Ale jaki jest sposób na te drugie szkodniki?


niedziela, 30 października 2016

Zaduszki, czyli pamięć zaduszona

Wszystkich Świętych i Zaduszki. Nie lubię tych dni. Dlaczego? Bo w bardzo wielu przypadkach nie mają  one nic wspólnego  z pamięcią o Tych, którzy odeszli.

Trudno mi za objaw szacunku  uznać  ten nagły spęd żyjących krewnych i znajomych nad grobami. Te dziesiątki zniczy, wiązanek im droższych, im bardziej rzucających się w oczy, tym lepszych. Trudno, bo ja na grób mojego ojca chodzę często. Nie tylko pierwszego listopada. I idąc cmentarzem miesiąc, dwa, pół roku po Wszystkich Świętych, na wielu grobach widzę ciągle te same wypalone, złuszczone znicze. Kępki wysuszonych wiązanek, nagie kikuty łodyg kwiatów, które już dawno wypłakały swoje płatki.

Na niektórych grobach  z daleka tak źle to nie wygląda. To nie dzięki temu, że ktoś częściej okazuje pamięć. To trudny do zniszczenia, kolorowy plastik kwiatów. Ale z bliska widać podwójną hochsztaplerkę. Kwiaty pokryte kurzem zeszłorocznego święta są tak samo sztuczne,  jak pamięć tych co je położyli.


Gdy pierwszego listopada  będziecie szukali miejsca do zaparkowania wśród wypucowanych samochodów. Gdy będziecie lawirowali wśród rozstawionych wszędzie straganów z kwiatami, zniczami, obwarzankami, balonikami.  Gdy  będziecie na cmentarzu przeciskali się przez wystrojony tłum. Gdy będziecie oddychali powietrzem, w którym zapach naftaliny z futer wyciągniętych z szaf specjalnie na tę okazję, perfum, smażonych kiełbasek i popcornu będzie silniejszy od zapachu zniczy, pomyślcie, czy to naprawdę jest PAMIĘĆ?



piątek, 21 października 2016

Kultura, czyli lot nad kukułczym gniazdem.



Historia moja krótka o gnieździe pewnym, jeśli nie orlim, to sokolim przynajmniej.

Dorastały sobie w nim pisklęta tkliwe – Teatr, Literatura, Muzyka, Film, Malarstwo, Rzeźba i jeszcze parę. Jak to wśród rodzeństwa bywa, pisklęta różną kondycję miały, czasem między sobą się podziobały, ale w bezpiecznym gnieździe dorastając, wszystkie rosły, rosły, rosły  w siłę.

Pewnie wyrosłyby i cieszyły nasze dusze swym niebosiężnym lotem, ale gdy spojrzałem w gniazdo ostatnio, ujrzałem skarlałe jakieś, niedożywione, wypłoszone. Ale nie wszystkie. Dwa jakieś inne, jakby nie orlo- sokole. Rozdęte żarciem i pychą, najgłośniej o karmę wrzeszczące.

Kukułka, dwie właściwie, „niewinne” zazule sprawczyniami stanu takiego. Każda po jednym jajku w gniazdo wrzuciła. Jedna to Władza.  Z  jej cętkowanego jaja pisklę, Polityką zwane, się wykluło. Nadyma się i puszy, inne pisklęta sobą przygniatając. Druga, co jajo swe wrzuciła, to Mamona. Pisklę z jej miotu cwane, zaborcze,  co da się w gnieździe pożreć, pożera. Od innych  piskląt wygłodniałych przydomek adekwatny dostało – „Komercha”.

I rządzą sobie pospołu, w gnieździe kultury naszej,
Rozważcie tę historię,

Bo to historia, nie tylko rodziny ptasiej.

poniedziałek, 17 października 2016

Słownik pojęć niedowyjaśnionych. Hasło na "P" - porarzycienie mózgowe

PORARZYCIENIE MÓZGOWE

Choroba wirusowa niszcząca ośrodki w mózgu człowieka odpowiedzialne za intelekt, samokontrolę, analizę, wrażliwość, pamięć, godność itp. Prawie nienaruszone zostają ośrodki odpowiedzialne za motorykę.

Osobnik z porarzycieniem mózgowym w charakterystyczny sposób porusza się i mówi. Przeważają u niego ruchy poddańcze,  z typowym pochyleniem ciała na wysokość bioder osobnika stojącego wyżej w hierarchii danej grupy. Wypowiedzi składają się wyłącznie z automatycznie powtarzanych, wyuczonych frazesów.

Zarażenie następuje wskutek analizacji, kolokwialnie nazywanej „włażeniem w dupę”.


Do chwili obecnej nie wynaleziono skutecznego lekarstwa,  więc nacisk kładzie się na zapobieganie zarażeniu. ŚWIRUS (Światowa Agencja Zwalczania Wirusów Atakujących Intelekt) zaleca utrzymywanie wyprostowanej sylwetki i ćwiczenia usztywniające kręgosłup moralny.


piątek, 7 października 2016

Dobra rada, czyli na co Alka-Prim nie pomoże

Mądry mój ojciec, gdy dorastałem, starał się przekazać mi jak najwięcej mądrych rad. Oczywiście, dobre rady nie są tym, czego młodzi słuchają chętnie. Ja nie byłem wyjątkowy, więc zacząłem się do nich stosować dość późno. Niekiedy nawet za późno.

Po latach doszedłem do wniosku, że  wiele mądrości ojcowskich  powinienem rozumieć znacznie szerzej, niż wskazywał to ich prosty przekaz.

Taka, znana wszystkim, dobra rada: „nie mieszaj”. W swoim prostolinijnym, młodocianym podejściu do życia, po kilku gigantycznych kacach, byłem pewien, że ojcu chodziło wyłącznie o mieszanie trunków.

Na całe szczęście dość szybko  zrozumiałem, że miał na myśli znacznie więcej. „Nie mieszaj”, czyli uważaj z łączeniem tego, co połączone być nie powinno.

Nie lubię bolesnych upadków. Nie sprawia mi też przyjemności widok  kogoś, kto obija sobie kolana lub głowę. Staram się więc, w miarę moich możliwości, samemu nie upadać i innych podtrzymywać.

Wiem, wiem, trochę to zabrzmiało jak manifest samarytanina. Nie jestem nim. Po prostu „mieszanie” niektórych niekompatybilnych elementów, daje efekt domina. Ten, kto namieszał upada, ale przewraca też innych, wśród których mogę znaleźć się i ja.

Wśród takich rykoszetujących mieszanek nie stawiam na pierwszym miejscu wódy i piwa, choć to połączenie daje szybki , „upadłościowy” efekt.

Na szczycie mojej top listy są dwie inne niestrawne „mikstury”.
Pierwsza to łączenie religii z polityką, druga wlewanie polityki do kultury.

Niestrawność takich koktajli  już wielokrotnie została udowodniona w historii i to nie tylko starożytnej,  ale i tej najnowszej. Zdaje mi się jednak, że wiedza o dziejach ludzkości nie jest najmocniejszą stroną Polaków. Nie jest też nią stosowanie się do mądrych rad, ale tli się we mnie nadzieja, że może mój „głos na puszczy” usłyszy choć garstka. Garstka również zakrzyczy to samo i dobra rada, jak kręgi na wodzie od małego kamyka, rozejdzie się na szerokie wody.

Łączenie religii z polityką daje fanatyzm, który przecież, w odniesieniu do innych niż nasza wiara, potępiamy. Tak trudno zrozumieć, że jeśli coś jest złe u innych, w naszym domu nie jest wcale lepsze? Czy myśli kłębiące się w głowie okrytej turbanem tak bardzo różnią się od tych przegrzanych moherem?

Polityka i kultura, to takie połączenie   jak ogórek kiszony i mleko. Efekt podobnie nieestetyczny. Mimo to, smród z niego płynący  czujemy w Korei, a nie wykręca nam nosów nad Wisłą. Wyszydzamy plamy jakie pozostawił socrealizm, a nie zauważamy, że obecnych plam długo nie da się sprać.


Dlatego więc posłuchajcie mądrej chyba rady. Nie mieszajcie, bo efekt to coś więcej niż kac i Alka-Prim  nie pomoże.


niedziela, 2 października 2016

Uniesienie z przyziemieniem, czyli zasada istnienia wszechświata

Jeśli jest białe, to gdzieś tam musi być czarne. Jeśli jest coś wielkie to i coś małe się znajdzie. Zasadą istnienia wszechświata są przeciwieństwa. Yin i Yang, dobro i zło, piękno i brzydota, światło i mrok.

Co mnie tak na filozofowanie wzięło? Sprawa zaiste przyziemna, przypodłogowa, a właściwie napodłogowa. Ale zacznę od początku.

Wczorajszego wieczora udałem się z moim przeciwieństwem, kobietą, na spotkanie ze sztuką i humorem naprawdę wysokich lotów. Fantastyczny wieczór „Teatru na Piotrkowskiej”.  
Humor taki jak lubię, prosty ale nie przaśny, przemyślany ale nie wydumany, czyli „Impro Atak” w akcji.  Po dawce śmiechu, było już tylko lepiej. Sztuka na wysokim poziomie. Naprawdę wysokim, skoro ja, nie pałając nigdy miłością do baletu, przez dwie godziny  nie mogłem oderwać oczu od wydarzeń na scenie. Miscenium rockowe „Łajza”, zderzenie subtelności tańca z ostrymi, fabularnymi wręcz tekstami rockowego zespołu „Normalsi”.  Wywołującej drganie przepony i zmianę rytmu serca współczesnej muzyki z lekkością suit Bacha. Gitarowych riffów z drżącym dźwiękiem skrzypiec.  Przeciwieństwa połączone z wielkim artyzmem w poruszającą, przemawiającą do mnie historię.

Po powrocie do domu, jeszcze długo w nocy rozmawiałem z moim przeciwieństwem o spektaklu. Tym razem niezwykle harmonijnie.



Ale,  jak na wstępie zauważyłem,  istotą istnienia wszechświata jest przeciwieństwo. Rano przypomniał mi o tym mój pies, który mojemu, metafizycznemu wręcz, uniesieniu po spotkaniu ze sztuką, przeciwstawił swoje,  jakże przyziemne, napodłogowe  niezadowolenie spowodowane, zapewne,  kilkoma godzinami wieczornej samotności, za którą nie przepada.

Sprzątając efekty tego niezadowolenia, by odwrócić uwagę od ich mocno fizycznych aspektów, zacząłem właśnie owo poranne filozofowanie.

Gdy już ustaliłem, że przeciwieństwa budują wszechświat, poczułem wręcz ulgę. Skoro tak jest, to na największe zło znajdzie się wielkie dobro. Obok złych ludzi, stoją dobrzy. I tak dalej, i tak dalej. Po raz pierwszy od długiego czasu, spokojnie obejrzałem wiadomości. Były, co prawda, denerwujące i niepokojące, pełne głupich wypowiedzi głupich ludzi , ale zapewne będą kiedyś ich przeciwieństwa.


I już, już byłem bliski zadowolenia z życia, gdy mój pies, swoją miną pełną skruchy,  przypomniał mi, że gdy  będzie cudownie, może się tego stanu objawić przeciwieństwo.

piątek, 23 września 2016

Zwiększona dawka polocardu


Jest taki uniwersalny sposób na stres, nerwy, przerażenie i wiele jeszcze innych spraw równie  sprzyjających zawałowi. Mieć wszystko w tej części ciała, która umiejscowiona jest na zapleczu.

Przez jakiś czas stosowałem tę metodę. Jednak dbałość o sylwetkę zmusiła mnie do jej porzucenia. Tyłek, w którym musiało się coraz więc spraw mieścić, stawał się godny Kim Kardiashan czy, przynajmniej,  Jo Lopez.
Gdybym teraz chciał do tej metody wrócić, to moje "zaplecze" musiałoby mieć obszar pewnego okrągłego,  sporego budynku w Warszawie. Ani to estetyczne,  ani wygodne.

Podobno jest też metoda polegająca na „wykrzyczeniu z siebie stresu”. Nie wiem czy jest skuteczna. Nigdy jej nie stosowałem. No bo takie krzyczenie w próżnię to chyba nie to, a do kobiety w domu krzyczeć , skoro ma takie poglądy jak ja – bez sensu.  Na ulicy wrzeszczący facet może spowodować stres u innych, a ja nie chcę być powodem czyjejś utraty zdrowia.

W oczekiwaniu więc na to, by politycy przestali grzebać w macicach kobiet, a zaczęli grzebać w np. gospodarce, by podręcznik do historii w gimnazjum był grubszy i bardziej treściwy niż „Gość Niedzielny”, by medale dostawali zasłużeni a nie służalczy, by zaczęto myśleć nie tylko o zarodkach ale i o urodzonych, i na normalność w wielu innych sprawach, przyjmuję zwiększoną dawkę leków mających  zapobiec  zawałowi.

Być może wrócą czasy, gdy ponownie spraw niechcianych będzie tyle, że nie trzeba będzie ich „wpychać na zaplecze”, ani wydawać majątku na lekarstwa. I będą tak błahe, że wystarczy zwykłe machnięcie na nie ręką.


Być może, choć obserwując sylwetki polityków, zauważyłem u większości powiększające się „zaplecze”.  To  ewidentnie dowód na to, gdzie nas mają. 

czwartek, 22 września 2016

Krótki wpis o jesieni

Czytam gazetę, oglądam wiadomości w TV, słucham radia, rozmawiam ze znajomymi i nieznajomymi, i dochodzę do jednego wniosku. Jesień nie nadchodzi.
Jesień już przyszła i to wcale nie dzisiaj. Trwa już wiele  miesięcy.

Wszystko opada jak uschnięte liście. Spożycie, pożycie, kultura, polityka, przemysł, eksport, import, potencjał i potencja opadają z coraz głośniejszym szumem.
Patrzę na to i dochodzę do wniosku, że ktoś nam wszystkim próbuje zrobić z dupy jesień średniowiecza. To przykre.
Ale jest jeszcze coś bardziej przykrego. Świadomość, że po jesieni przychodzi zima.

środa, 21 września 2016

Historia pewnego listu

Jest taka akcja „List do Powstańca Warszawskiego”.  Jej celem jest upamiętnienie i uhonorowanie uczestników Powstania Warszawskiego i pokazanie Powstania przez pryzmat ludzi biorących w nim udział.
Szczytny cel, wspaniała akcja. Mnie jednak zdumiało jedno. Do mnie informacja dotarła dopiero przez pewnego młodego człowieka. Dziękuję Jaśku, że byłeś lepszy od tych wszystkich patronów medialnych i organizatorów akcji.
Jasiek miał taki list napisać w ramach zajęć szkolnych, ale podszedł do tego  poważnie. Nie chciał sztampy i oklepanych zwrotów. Nie chciał „odfajkować” zadania. Wpadł na pomysł zaprzęgnięcia mnie do działania i dzięki jego namowom powstał  wiersz, który wysłał w ramach akcji, a ja w ramach własnego pokłonu Bohaterom zamieszczam poniżej.
Jest to dla mnie o tyle istotne, że mój, niestety już nieżyjący, wspaniały Przyjaciel Maciej Józef Kononowicz też był żołnierzem Armii Krajowej  i uczestnikiem Powstania.



LIST
Powstańcom Warszawskim

Mógłbym do Ciebie napisać
List pełen patosu. To takie proste.
Że na tym, o co walczyłeś, wyrosłem.
Chwała Bohaterom. I wysłać.

Ale ja chcę Ci napisać o fotografii,
Tej, na której jesteś w furażerce.
O oczach, w których widać więcej.
Więcej, niż słowo oddać potrafi.
Ból i cierpienie i wiarę, których nie zmierzę,
I wiesz co, Powstańcu? Ja oczom Twym wierzę.


Coś, co nikomu, do niczego nie jest potrzebne.

Poniższy tekst umieściłem swego czasu na Facebooku. Teraz przytaczam go tutaj. Powodem jest ukazanie się mojego drugiego zeszyciku poezji „Świat w kilku wersach”.  Dla zainteresowanych, jest on dostępny w księgarniach internetowych, ale tylko w wersji elektronicznej. Cóż, ekonomia… W wersji drukowanej dostępny u autora, czyli u mnie, lub w systemie druku na żądanie w sklepie internetowym alimero.pl.




Niezbyt często podróżuję taksówkami. Niezbyt często z uwagi na całkowity brak zaufania. Broń Boże nie chodzi o brak zaufania do taksówkarzy! Ufnością nie darzę zasobów mojego konta bankowego.
Tym razem, będąc szczęśliwym posiadaczem żywej, przyjemnie szeleszczącej gotówki w kwocie pozwalającej na drobne szaleństwa, postanowiłem skorzystać z usług transportu prywatnego. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z miłą panią dyspozytorką i równie krótkim oczekiwaniu, wygodnie usadowiłem się na tylnej kanapie eleganckiego, wymuskanego mercedesa.

- Dzień Dobry! Na Bednarską proszę. – Rzuciłem ze swadą światowego bywalca. Szybko jednak przestałem czuć się pewnie i swobodnie. Kierowca, rykoszetem wstecznego lusterka, wzmocnionym o panoramiczną obłość, obrzucił mnie taksującym spojrzeniem.
Natychmiast zrozumiałem, że niewielka odległość, jaką zamierzałem pokonać błyszczącym cudem, nijak się ma do mojego dobrego samopoczucia. Poczułem jak uchodzi ze mnie powietrze i już, już miałem zacząć tłumaczyć się i wręcz przepraszać, gdy usłyszałem zbawienne - Pszszee.- Taksówkarz wykonał kilka magicznych ruchów w okolicy przycisków kosmicznej konsoli i limuzyna bezszelestnie ruszyła.

Po chwili, ciszę dostojnej podróży przerwał prostacko dźwięk dzwonka mojego telefonu komórkowego. Mimo dezaprobaty, bijącej z lustrzanego obicia oczu kierowcy, odebrałem połączenie. Dzwonił redaktor z wydawnictwa. Sprawa dość pilna, chodziło o pewne zmiany w wydaniu wierszowanych bajek dla dzieci. W trakcie rozmowy spojrzałem via lusterko w oczy pana taksówkarza. Ze zdumieniem zauważyłem rosnącą w nich przychylność i zaciekawienie. Choć docierała do niego tylko połowa treści, zapewne domyślił się, że rozmawiam o wydaniu czegoś, czego jestem autorem. 

- Pan pisze? – Zapytał, gdy odłożyłem telefon.

- Owszem – Odparłem z powracającą pewnością siebie.

- Bo wie pan, moja żona lubi czytać. Ja to nie za bardzo mam czas. Długo jeżdżę, teraz na postojach mało co się stoi. Do domu wracam zmęczony, no i oczy już nie te. Ale ona – Słuchałem, zaskoczony niespodziewanym potokiem słów. – siedzi w domu, młoda jest to i ciekawa. Mówi, że tylu rzeczy się dowiaduje z tego czytania. Czasami zżyma się na mnie, że ja to głupi jestem, bo nie czytam i nie ma ze mną tematów do rozmowy. –

Przysłuchiwałem się z rosnącym poczuciem radości. Tyle się mówi o niechęci rodaków do słowa pisanego a tu żywy dowód na błędną ocenę sytuacji.

– Ostatnio mamy ciche dni. No moja wina. Zabalowałem z kolegami. Już jej kwiaty na przeprosiny kupiłem, ale nie pomogły. To sobie tak teraz pomyślałem, że może książkę. Jak lubi niech ma. Bo ja, to wie pan, praktyczny jestem. No jesteśmy na miejscu. A co pan pisze?

-Wiersze- To stwierdzenie zadziałało jak tama na potok słów. Przedarły się jeszcze przez nią pojedyncze kropelki.

- A nie. Takie coś… osiemnaście złotych… to jej do niczego nie jest potrzebne.

Z oczu kierowcy znów powiało chłodem. Uiściłem owe osiemnaście złotych i delikatnie zamknąłem za sobą drzwi samochodu.
Limuzyna odpłynęła z eleganckim sykiem kompresorów a ja zostałem nieelegancko przygarbiony, przytłoczony świadomością tworzenia takiego czegoś, co do niczego nie jest potrzebne.


wtorek, 20 września 2016

Rezonans magnetyczny, czyli zrozumienie niezrozumiałego.

Podobno mózg ze wszystkich organów dojrzewa najpóźniej. Gdzieś tak około pięćdziesiątki staje się w pełni uformowany. Mój mózg jest chyba jakiś felerny. Pięćdziesiąt lat minęło, a ja zaczynam się gubić w otaczającej rzeczywistości.  Aż sobie  zafundowałem rezonans magnetyczny, bo obawiałem się,  że to Alzheimer albo inna cholera. Pan doktor po badaniu stwierdził, że wszystko w porządku.

Skąd się biorą moje obawy o zdrowie psychiczne? Najprościej powiedzieć, że zewsząd.

Manipulowanie tym co winno być szanowane, szanowanie tego co zmanipulowane. Prawda historyczna na półce z bajkami, bajki w dziale literatura faktu.  Rosnące poparcie tego, czego nie chcemy. Spadek poparcia dla tego, czego chce większość. Jednego dnia nepotyzm jest „be”, następnego okazuje się patriotycznym obowiązkiem.

Biegnę do sklepu z radością, bo przeczytałem, że lepiej zarabiam i stać mnie teraz na więcej. Wracam już bez tej radości, bo za to samo co niedawno kupowałem, zapłaciłem więcej. To akurat ma swoje plusy, bo jeszcze chwila i zmieszczę się w garnitur ślubny, a na nowy mnie nie stać.

Uwielbiam czytać. Kupuję więc książkę okrzykniętą  bestsellerem. Na okładce recenzje z kilku pism, które kiedyś były dla mnie opiniotwórcze. „Najlepsza powieść ostatniego dziesięciolecia!”. „Autor wzniósł się na wyżyny!”.  „Nasz kandydat do literackiego Nobla!”.  Po kilku godzinach lektury wychodzę na świeże powietrze. To pewnie z jego braku mam taki mętlik w głowie. Snuję  się po ulicach i nagle bach! Radość przeogromna!  Literatura najwyższych lotów dotarła w najciemniejsze zakątki życia. Kilku panów pod monopolowym, z lekkością godną krytyków literackich, przerzuca się cytatami z książki, która zapewne dostanie Nobla.
„Ku..a, ch.j, p..da. Pier..lę to!”.
Zawsze byłem pewien, że alkohol niszczy mózg, a tu proszę jaka pamięć do cytatów.

Z przewietrzonym już umysłem wracam do domu. Włączam TV. Mój błąd. W głowie znów zagościł mętlik.

Dwudziestopięciolatek ma dziewięcioletnie doświadczenie w obronności kraju i na tyle ogromne zasługi na tym polu by otrzymać złoty medal, a Powstaniec Warszawski, żołnierz  AK, nie jest godzien awansu na podpułkownika.

Przełączam kanał. O! To rozumiem. Parówki użyte do doświadczeń fizycznych przemawiają do mnie. Do jedzenia się nie nadają, a skoro ciągle są produkowane, to należy je spożytkować w inny sposób.

Ponownie przełączam kanał. Szukam jakiegoś filmu.  Zaciekawiają mnie „Hity na maksa”. Dzisiaj „Rambo. Pierwsza krew”, jutro „Terminator”. Faktycznie hity na maksa… wyeksploatowane.


Kładę się spać. Łykam tabletkę na sen, bo w skołowanym mózgu spokój jakoś nie chce zagościć.  Przez plątaninę myśli przebija się jedna. Może pan doktor powiedział, że wszystko z moja głową w porządku tylko dlatego, że jakby co, to chciałem się na NFZ leczyć? 

środa, 14 września 2016

Wyobraźnia made in Poland

Czasami mam nagłą ochotę wziąć kałacha i zrobić porządek. Dlaczego tego nie robię? Bo jestem porządnym, prawym człowiekiem? Mam nadzieję, że taki jestem, ale to nie ten powód. I również nie jest nim brak kałacha, bo w dzisiejszych czasach można wszystko kupić, choć w większości „made in China”.  Tym co mnie powstrzymuje jest wyobraźnia.

Wyobraźnia, to takie coś, co ludzi nią obdarzonych stymuluje w działaniach lub zaniechaniach bardziej niż wszystkie nakazy, zakazy.

Co z tego, że znamy zakaz robienia czegoś. Jeśli nie wyobrazimy sobie skutków złamania tego zakazu, prędzej czy później go złamiemy.

Jednych powstrzyma wyobrażenie skutków, innych wyobrażenie kary za ich wywołanie. Mnie powstrzymuje jedno i drugie, bowiem na wyobraźni mi nie zbywa.

Z przerażeniem obserwuję, że wyobraźnia staje się w naszym społeczeństwie towarem trudno dostępnym. Tam gdzie powinna być, w większości przypadków widnieje karteczka „chwilowy brak towaru”, lub częściej „towar wyprzedany”.

Bez wyobraźni można żyć i nawet powstrzymać się od strzelania z kałacha. Ale nie można tworzyć, konstruować  i  rządzić. Nie można wielu innych rzeczy, ale te  trzy są, moim zdaniem, najważniejsze. Stanowią o świadomości narodu, jego rozwoju i jego  przetrwaniu.

Brak wyobraźni wśród artystów śmieszy mnie. Bo to takie jedzenie zupy widelcem. Namachają się, namachają,  a efekt żaden.  Ale jeden z wyobraźnią na stu bez niej, powoduje, że Sztuka powstaje.

Brak wyobraźni wśród naukowców smuci mnie. Lubię biec do przodu, a wyprzedzanie świata, który stoi w miejscu, nie jest żadną radochą. Ale jeden z wyobraźnią, na stu bez niej, to kolejny wynalazek, kolejne odkrycie.

Brak wyobraźni wśród polityków przeraża mnie. To już nie jest śmieszne, to już nie jest smutne. To horror, który dzieje się w realnym życiu, a nie na ekranach kin. Tu jeden na stu, to za mało. Większość bowiem rządzi.

Nieprzemyślane ustawy, głupie decyzje, bezsensowne konflikty, prywata, ciągłe rozliczanie przeszłości  bez liczenia się z przyszłością, kłamstwa, przekręty i wszystko to, co można wysypać z worka ludzkich przywar, używane całkowicie bez wyobraźni. Bez myślenia o skutkach, bez myślenia o karach za ich wywołanie. A skutki i kary dotkną nie tylko tych wyobraźni  pozbawionych.

Polityku, zanim podejmiesz jakieś działanie, zanim podpiszesz się pod ustawą, czy innym dokumentem, usiądź na chwilę, pomyśl jakie będą skutki nie dzisiaj, dla ciebie, ale jutro, dla wszystkich.

Jeśli nie potrafisz sobie ich wyobrazić, to oznacza jedno – nie nadajesz się do kierowania życiem innych.

poniedziałek, 5 września 2016

Sąsiedztwo, czyli minusy plusów


Wielu znajomych zazdrości mi domku. Może nie tyle samego budynku, bo to zwykły „segmentowiec”, ile położenia. Narożny,  więc i teren troszkę większy i sąsiedzi tylko z jednej strony. A po drugiej stronie, to czego mi najwięcej zazdroszczą. Olbrzymi teren ogródków działkowych o wdzięcznej nazwie „Azalia”.

Ja z sąsiedztwa zadowolony jestem tylko jednostronnie, i to, na przekór znajomym, z tej zabudowanej strony. Bo jeśli chodzi o „przyrodę” za płotem, to naliczyłem więcej minusów niż plusów.
Najpierw co na plus, bo to krótko będzie. Przez większą część roku zielono za oknem.

I już. KONIEC.

Minusów jest wiele, niektóre bardziej,  inne mniej uciążliwe. Choćby ta zieleń. Póki zielona cieszy oko, lecz gdy w przepiękne jesienne barwy się zmienia, oko cieszyć przestaje. Głównie dlatego, że z poziomu oczu znika i na poziomie stóp na podwórku ląduje. Właściciele domków doskonale wiedzą co to odśnieżanie, ja na dodatek mam jeszcze odliścianie.  Ale to minus z tych mniej uciążliwych. Można rzec ekologiczny, więc do przyjęcia.

Mniej ekologiczny i mniej do przyjęcia jest wszechobecny, całodzienny i codzienny hałas.  Na międzynarodowym lotnisku jest ciszej. No chyba, że to Modlin.

Kosiarki, pilarki, dzieciaki, radioodbiorniki wydające odgłosy wspólnie, naprzemiennie i jeszcze w kilku innych kombinacjach. W nielicznych momentach braku prądu i zapychania dzieciom buziek obiadami pichconymi przez zapobiegliwe babcie, cisza też nie następuje, a to za sprawą pewnej pary działkowiczów. On głuchy jak pień, ona z głosem nie dość, że donośnym, to jeszcze w tonacji tłukącego  się szkła.

Podobno ogień zwalcza się ogniem, więc postanowiłem hałas zwalczać hałasem.
Na tarasie, w kierunku działek , ustawiłem dwa głośniki. Podłączyłem mikrofon do wzmacniacza, podkręciłem „na maxa” i zacząłem wyśpiewywać  na ludowa nutę:

„W mym ogródku rosną drzewka
 a za nimi domy
W jednym z domków mieszka sąsiad
hałasem wkurzony”.

Gromkie brawa, nie były tym efektem jakiego oczekiwałem. No cóż, sława potrafi przyjść  niespodzianie. Skoro walory estetyczne pieśni mojej zostały dostrzeżone, to może i z czasem treść dotrze do działkowiczów. Podbudowany ta myślą, postanowiłem z innymi minusami sąsiedztwa działek rozprawiać się w ten artystyczny sposób.

Na terenie ogródków są toalety. Ustawione obok świetlicy nowiutkie „tojtojki”. Komu by się chciało taki kawał latać? Za domkiem na działce, każdy ma kompost i to sprawę,  nomen omen, załatwia. Ponieważ mnie załatwia smród z tego płynący, w eter popłynęły kolejne słowa wyśpiewane przeze mnie na ludową nutę (jedyną, z która sobie radzę):

„Wielka sprawa w tym,
 że wyrosło drzewko.
Sąsiad je podlewa. Czym?
Pewnie nie konewką".


Wyśpiewałem i czekam na efekty artystycznej walki z minusami sąsiedztwa ogródków działkowych.

piątek, 2 września 2016

Sztuka kiczu, czyli kicz sztuki

Kicz -kompozycja plastyczna, utwór literacki, film itp. o małej wartości artystycznej, przedmiot wykonany z przepychem, ale zupełnie pozbawiony gustu.
Taką definicję podaje  Słownik PWN.

 W Internecie znalazłem jeszcze jedną definicję : „ utwór o miernej wartości, schlebiający popularnym gustom, który w opinii krytyków sztuki i innych artystów nie posiada wartości artystycznej”.

Podkreślenie „krytyków sztuki i innych artystów” jest moją sprawką, bowiem, czym pewnie zdziwię kilka znających mnie osób, zamierzam kiczu bronić. No może niezupełnie.  Zamierzam bronić tezy, że kicz, jako odrębne od sztuki  zjawisko, nie istnieje.

Określenie kicz ( z niemieckiego Kitsch - lichota, tandeta, bubel) pojawiło się w latach 70 XIX w. w wypowiedziach krytyków sztuki z Monachium. Pierwotnie dotyczyło ono wyłącznie malarstwa i było odpowiedzią na pojawienie się serii obrazów, pejzaży nieznanego autorstwa.
 Malowidła te były z lubością oprawiane w bogato zdobione, kapiące od złota ramy i były niczym innym jak wizytówką „nowobogackich” -tworzącej się nowej klasy społecznej, nagle wzbogaconych fabrykantów, kupców, mieszczan. Mnie, w tej „wizytówce”,  bardziej niż treść obrazów, bardziej niż mniejszy, czy większy talent twórców, przeszkadza forma  prezentacji. Popularne „landszafty”, jelenie na rykowisku, znacznie lepiej prezentowałyby się w prostych, pozbawionych nadmiernej ornamentyki ramach. To ramy bardziej zasługiwały na nowo powstałe określenie, lecz nie tym zajmowali się krytycy.

Moim zdaniem, gdybyśmy u jednego ramienia wagi, zwanej estetyką, powiesili ryczącego jelenia pozbawionego szpecącej go ramy, a u drugiego, obraz przedstawiający ropiejący wrzód, autorstwa uznanej artystki o geograficznym nazwisku, waga niechybnie wskazałaby na estetyczna przewagę rykowiska.

Dlaczego więc nieznany autor jelenia w miłosnym uniesieniu jest twórcą kiczu, a chora fascynacja skazami ludzkiego ciała uznana za wielka sztukę? Bo tak orzekli krytycy! Odczucia odbiorcy niewiele tu znaczą. Jeśli wyjdę z wystawy niewyszukanych pejzaży uśmiechnięty, a z sali muzeum sztuki współczesnej zielony z obrzydzenia, uznany zostanę za, w najlepszym razie, dyletanta.

Czyżby więc istotą sztuki miało być wywołanie u odbiorcy odruchu wymiotnego?

Według Hermanna Brocha (1886-1951), austriackiego filozofa i estetyka,  sztuka to  otwarty, rozwijający się system, którego cel – platońskie piękno – pozostaje poza systemem. Naturalnym efektem sztuki jest piękno, ale piękno w postaci pięknych zjawisk, nie zaś piękna samego w sobie. Sztuka ma za zadanie odzwierciedlenie świata  i  formowanie go. Kicz jedynie imituje formowanie świata.
 No cóż, jeśli ktoś odnajdzie piękno w „Fontannie” Marcela Duchampa, to raczej jest producentem pisuarów a nie odbiorcą sztuki. A jeśli potrafi wyjaśnić jak ma to „dzieło” formować świat, to „klękajcie Narody”. (Dla niewtajemniczonych – „Fontanna” to pisuar … i NIC więcej!).

Broch twierdził również, że  w prawdziwej sztuce naturalne jest nastawienie na pracę, a to, co estetyczne,  pojawia się niejako automatycznie. Nie doszukałem się jakoś tej wielkiej pracy w przykręceniu pisuaru do deski. Dlatego może automatycznie nie pojawiło się piękno. Ktoś może zapytać  czemu uczepiłem się tak nieszczęsnej „Fontanny” Duchampa?  Wyjaśniam. „Fontanna” została wybrana przez 500 znanych artystów i historyków w 2004 roku, „najbardziej wpływowym dziełem sztuki XX wieku”.

Przyznam, że i na mnie owo dzieło wpłynęło. Wywołało u mnie… parcie na pęcherz.

Zajmijmy się teraz,  tak często uznawanymi za symbol kiczu, ulubionymi głównie przez naszych zachodnich sąsiadów, porcelanowymi, porcelitowymi, plastikowymi krasnoludkami.

Jeżeli stoją sobie w ogródku, postawione tam jako ozdoby przez właściciela, to są  ozdobami. Nie udają niczego więcej niż są. Nie pretendują do miana dzieła. Można zauważać ich brzydotę, czasami wdzięk, ale są to wyroby rzemieślnicze a nie artystyczne. To tak, jak ładne lub brzydkie, wygodne lub nie, krzesło. Nie odnosi się więc do nich definicja kiczu.

Jeśli zaś jakiś artysta stworzy krasnoludkową instalację i nazwie ją, na przykład, „Małość świata”, bądźmy ostrożni z nazywaniem tego kiczem. Zawsze znajdzie się pięciuset artystów i krytyków potrafiących doszukać się w tym głębi formującej świat.





Sztuka to pojęcie bardzo szerokie, rzekłbym nawet, że bezkresne. Jednocześnie bardzo subiektywne w ocenie.
„ Artysta  to osoba tworząca przedmioty materialne, lub utwory niematerialne mające cechy dzieła sztuki. Artysta – twórca tym różni się od rzemieślnika – odtwórcy, że  tworzy w oparciu o własną koncepcję, nadając swoim pracom niepowtarzalny charakter”.
To, moim zdaniem, bardzo niedokładna definicja. Rzemieślnik też może mieć własną koncepcję, inaczej wszystkie rzemieślnicze wyroby byłyby takie same. A artyści często tworzą korzystając z koncepcji  wymyślonych przez innych.

Dla mnie sztuka jest czymś wyłącznie ludzkim, przynależnym każdemu człowiekowi - posiadaniem własnej wizji  rzeczywistości  a artysta, człowiekiem, który ma umiejętność przekazywania tej  subiektywnej wizji innym tak, by wywołać w nich emocje.

Przy takiej definicji nie ma mowy o kiczu. Możemy tylko mówić o sztuce dobrej i złej, wysokiej i niskiej, pamiętając o przenikaniu się tych pojęć w zależności jedynie  od gustów odbiorców.

To co nazywamy kiczem, tak naprawdę jest sztuką, tylko tą złą, niską, niewyszukaną, powstałą w wyniku niezbyt wysmakowanej wizji, lub w skutek kiepskiej umiejętności przekazu.

Pozostałe wytwory, będące rzemieślniczą kopią rzeczywistości, to tylko ozdoby. Gustowne lub nie.
Ale pamiętajmy w naszym małym, prywatnym światku, nie to jest piękne, co jest piękne, ale to, co się komu podoba.  

sobota, 27 sierpnia 2016

Nomenklaturze na przekór, czyli nie wstydźmy się wieku

Jestem w wieku, który modnie się teraz określa 50+. Nie lubię tej nazwy. Zbyt blisko jej do 500+ (tylko jedno zero różnicy, a zero, to  zero) i czuję się trochę jak program rządowy, niezbyt zresztą udany. A jak bliżej mi będzie do sześćdziesiątki,  to co, mam być 60 - ? 
Z drugiej strony ten minus bardziej pasuje, bo to wiek gdzie sporo rzeczy na minus wychodzi, choćby włosy. Ale generalnie narzucanie ludziom  nomenklaturowych  plusów i minusów uważam za nieetyczne. To trochę taki hodowlany system. Ci do 50+ to jeszcze na wolnym wybiegu,  a ci 60, 70, 80 + to już w boksy.

Weźmy taki przykład – ja i mój znajomy. On 40+, ja 50+. Tak naprawdę to obaj jesteśmy tak samo w okolicy pięćdziesiątki. Plus, minus dwa lata. Obaj jeździmy na rowerach, gramy w „kosza”, mamy domy, rodziny, psy, podobne problemy finansowe pod koniec miesiąca. Tak naprawdę nie różnimy się od siebie. No może jeden z nas jest bardzie przystojny. Ale on jest 40+, więc jeszcze młody, a ja już trącę myszką. A kilka lat temu bylibyśmy obaj w wieku średnim.

Gdyby znajomemu, powinęła się noga i stracił pracę, to zdany byłby wyłącznie na siebie. Ja miałbym szanse na rozwój zawodowy dzięki programowi aktywacji zawodowej osób 50+. Po darmowym szkoleniu w urzędzie pracy, mógłbym robić karierę kasjera w markecie. Gdyby program dotyczył osób w wieku średnim, pracowalibyśmy w sąsiednich kasach.  

Kiedyś było  łatwiej i sprawiedliwie. Były dzieci, które stawały się młodzieżą, młodzież dorastała i stawała się młodymi. Później byli ludzie w wieku średnim i z biegiem lat stawali się osobami starszymi. A najstarszych z szacunkiem nazywano Seniorami. I wszystkich, którzy mieli szczęście przeżyć odpowiednią ilość lat, czekała ta kolejność.

Czy słuszne jest obecne dzielenie ludzi na grupy,  różniące się od siebie wiekiem w zakresie zaledwie dekady?

Z punktu widzenia władz, oczywiście tak. Pogląd, że skoro mam 60+, to sprawy tych 70+ mnie nie dotyczą, bardzo ułatwia manipulowanie choćby środkami finansowymi.  Starzenie się społeczeństw to problem całego świata i Polska wcale nie jest wyjątkiem. Wręcz plasuje się w czołówce na liście „dojrzałych” państw. Czyli ludzie starsi i Seniorzy to coraz bardziej znacząca grupa. Z taką siłą władze mogłyby się liczyć, gdyby była zwarta, jednolita. Podzielona na mniejsze owymi plusikami, nie stanowi partnera w zarządzaniu państwem.

Drugą stroną problemu są sami ludzie. Jakoś wstydzą się swojej dojrzałości. Używanie słów „ starszy”, „stary”, „senior” budzi sprzeciw głównie u samych obdarowanych przez los sporym bagażem lat. Chętnie korzystają więc z owej plusikowej  nomenklatury,  lub szukają innych na siebie określeń.  Słyszałem już ich wiele. „Wcześniej urodzeni”, „ wcześniaki”, „ nie-sportowcy” , „ młodzi duchem”.

Sympatyczne, dowcipne,  ale…

 Po pięćdziesiątce czas jakoś dziwnie przyśpiesza. Kalendarze chudną jak na diecie. Nauczmy się więc szanować czas. Nasz czas. Nie wstydźmy się owych cyferek na początku PESEL-u. To przecież raczej powód do dumy. Nie oburzajmy się, gdy ktoś powie o nas „starszy”, czy „senior”. Prostujmy się dumnie na dźwięk tych słów. Tak, „starszy” to ja, ale to przecież nic, młodziaku, to tylko wiek, który i ciebie dogoni. To tylko lekka erozja powierzchni. Wnętrze jest tak młode, jak sami tego chcemy i tak stare, jak na to pozwalamy.






środa, 24 sierpnia 2016

Zardzewiały miecz Zawiszy


Od czasu gdy pramałpa  i praczłowiek pomachali wspólnemu dziadkowi na  do widzenia i każde poszło swoją drogą, człowiek doskonali się w dwu dziedzinach. Pierwsza to zabijanie, druga komunikacja. Oczywiście mam na myśli komunikację jako proces przekazywania informacji, a nie dłubane z pni drzew autobusy.

Przez wieki  równorzędnie rozwijały się metody ostrzenia zarówno śmiercionośnych czubków, jak i słów.  W czasach potocznie nazywanych rycerskimi, wyostrzony miecz  kaleczył i zabijał równie łatwo jak ostre słowo.  W przypadku miecza, spowodowane to było  tężyzną fizyczną i wciąż doskonaloną techniką. Wobec braku telewizji, komputerów i innych gadżetów, rycerstwo całymi dniami ćwiczyło się w sprawnym podrzynaniu gardeł.
No cóż, jakie czasy taka rozrywka.
W przypadku słowa, powód nie był techniczno-fizyczny lecz umysłowy. Na wyposażeniu bowiem rycerzy prócz mieczy, toporów czy  mizerykordii był również honor.  Jeśli słowo nie tylko ostre było lecz i prawdziwe, zaatakowany nim człowiek wykrwawiał się gdzieś  na banicji. Jeśli zaś prawdy w słowie nie było, dowodził swej niewinności  stalowym ostrzem i  albo ginął, albo utłukł tego co kłamstwem wojował.  Oczywiście to bardzo romantyczne uogólnienie. Nie każdy był uczciwy, nie każdy był honorowy, ale były to przymioty szanowane i cenione. Jak zbroja, czy tarcza chroniły przed ostrym mieczem, tak one chroniły przed ostrym słowem.



Postęp gna do przodu. Karabiny, pistolety, granaty, bomby wyparły miecze. Kevlarowe  kamizelki zastąpiły ciężkie zbroje. Słowo pozostało słowem. Nadal ciąć  ostro potrafi. Stało się ulubioną bronią ogółu.  Wydawałoby się, że mniejszą ewolucję niż miecz przeszło, ale to mylne wrażenie. Gdyby dzisiaj nadal mieczami wojowano, to pewnie rynek oręża zalałyby chińskie podróbki. Nie cieszyłyby się one powodzeniem i wojowie szukaliby damasceńskich lub innych szlachetnych ostrzy.







A słowo?
Obecnie im bardziej podrobione, im bardziej fałszywe, tym dotkliwiej rani, tym pewniej zabija. Uczciwość i honor nie bronią już przed jego ostrzem.  Dlaczego? Większość słowem wojujących używa tej broni skrycie. Ludzie z lubością  obserwują lot błyszczącego ostrza i z westchnieniem zachwytu kwitują moment   gdy wbija się w atakowanego. Najczęściej w jego plecy. Nikt nie patrzy na rękę, która cisnęła grot. Nie liczy się technika cięcia. Liczy się wyłącznie efekt rozbryzgu krwi.

Zaatakowany nie ma szans uczciwego, honorowego odparcia ataku. Kogo ma wyzwać na pojedynek? Bezpostaciowy „nick”? Niepodpisany wpis w Internecie?  Tłum, w którym nikt nie ma odwagi się przyznać?
Nawet jeśli atakowanemu uda się ustalić przeciwnika, o honorowym pojedynku nie ma co marzyć. W dzisiejszych czasach nie odpowiada się mieczem na słowo. Byłoby to użycie środka niewspółmiernego do zagrożenia. Na słowo powinien więc odpowiedzieć słowem. Jednak człowiek honorowy, uczciwy, ostrze słów swoich ze szlachetnej wykuje stali,  a ta nie przechodzi przez słowoodporne kamizelki , w które natura wyposaża głównie tchórzy, „hejterów”, lawirantów, hipokrytów, karierowiczów.


Miecz Rycerza z Grabowa, przeżarła rdza.

piątek, 19 sierpnia 2016

Sen

Sen miałem.

Byłem w teatrze. Widownia pełna. Wszyscy z zapałem oklaskiwali pana, który się miotał po scenie i przekonywał, że kutas wielki po kolana zaiste wielką jest sztuką.

Uciekłem.

Po chwili już w innym teatrze byłem. Tu braw nie huczały dźwięki. Na scenie, w uduchowionej pozie, pan w garniturze i sandałach, z otwartej wielkiej księgi, czytał człowieka przeciętnego życiorys. Z przejęciem.  Jak żywoty świętych.
Uciekłem, kiedy wybuchła gromko okrzykiem zgodnym  sala. Długo mnie jeszcze echo goniło. „SŁAWA! SŁAWA! SŁAWA!”

Biegłem.

Chciałem uciec z miasta. W pędzie szalonym, potrąciłem żebraka. Pewnie tego nawet nie zauważył. Stał o mur oparty. Jak mantrę powtarzał : „Tatr mój widzę ogromny…”

Na rogu następnym, kolejny żebrak. Z książki wydzierał kartki. Podsycał nimi płomyk ogniska, nad którym ogrzewał dłonie, by palce zgrabiałe mogły z szacunkiem, wyschniętą podnieść  kruszynkę chleba. Pod ścianą, o bruk strzaskany, stary się walał fortepian.

Obok, w zaułku , chętnym przechodniom, malarz malował portrety. Płacili wódką, którą w pospiechu wypijał z gromadką szewców.

Nie biegłem już. Patrzyłem zdumiony na tłum co się gęsty zbierał. Głowa przy głowie z wolna zamierał, jakby ucieczki mi drogę brukował.

Sen miałem…


Sen miałem?

środa, 17 sierpnia 2016

Prawdziwy pan Killer


Przypomniała mi się scena z „Kilera”. Ta, w której Jurek Kiler kupuje rzodkiewkę na straganie, a sprzedawczyni próbuje zlecić mu zabójstwo męża.

Jaki powód tego wspomnienia? Spotkanie z kolegą. Niezbyt bliskim, takim, z którym maksymalnie pół litra, a nie morze wódki w życiu wypiłem. Ale kolega, niezależnie od opromilowania, jest kolegą, więc zagadnięty przez niego na ulicy, wdałem się w pogawędkę. 

Po kilku zdawkowych, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, uwagach typu: „Nic się nie zmieniłeś!”, „ No tak, elegancki jak zawsze”, „ Ćwiczysz coś, bo tak wyszczuplałeś?” kolega wziął głęboki oddech i wypalił: „Ale Marianowi dowaliłeś zdrowo!”.

Zdumienie moje było przeogromne, bo nie należę do sięgających po argumenty fizyczne zbyt często, a Mariana na liście wyjątków nie było. Już chciałem powoływać się na piątą poprawkę do konstytucji, gdy kolega wyjaśnił, że czytał mój felieton o Marianie i jego łódce.

Odetchnąłem, nawet się uśmiechnąłem, bo to przyjemne, gdy słowo moje pisane okazuje się również słowem czytanym. Niestety, dość szybko mój miły nastrój ulotnił się. Słuchałem dalszej wypowiedzi znajomego i szczypałem się w udo, bo trudno mi było uwierzyć, że to nie sen.

- Ty tak umiesz napisać, żeby w pięty poszło. I kuzynki nie oszczędziłeś i sąsiadom dopiekłeś. Marian to pewnie teraz się wstydzi pokazać. A ja mam taką sprawę. Delikatną, ale w sam raz dla ciebie. Widzisz, rozwiodłem się,  a mojej byłej gęba się nie zamyka.  Łazi i gada wszędzie jaki to ja nie byłem, jaki drań, babiarz i takie tam różne. Ja podrzucę ci kilka historyjek o niej, to napiszesz taki felietonik. Ja nie umiem tak jak ty, a trzeba jej nosa przytrzeć. Sporo znajomych czyta twojego bloga.

Zdumienie malujące się na mojej twarzy, kolega mylnie odczytał jako wahanie, bo dodał natychmiast.

- Oczywiście stary, ja ci zapłacę. No wiesz jak zlecenie to zlecenie.

Krótką chwilę zastanawiałem się, czy nie dodać go do wyjątków na mojej liście zetkniętych z argumentacja fizyczną. Postanowiłem jednak „dowalić” mu w inny sposób.

- Rozumiem cię doskonale, ale tego zlecenia nie mogę przyjąć.

- Dlaczego?

- Kodeks, rozumiesz,  zawodowy. Kolidowałoby to z innym zleceniem.

- Jakim?

- Twoja żona była szybsza. Mam od niej zlecenie na ciebie.

Zostawiłem go, z otwartą ze zdziwienia  gębą, na środku ulicy. Sam, mimo obolałego od szczypania uda,  nonszalanckim ,  jak przystało na zawodowca, krokiem,  odszedłem w siną dal.


Zawodowiec. Killer. Prawdziwy pan Killer.  

wtorek, 16 sierpnia 2016

Karanie za niemanie.

Mandat za niemanie świateł, wszyscy znają. Choć można z niego się śmiać, a raczej płakać , to, bezsprzecznie, mandat taki należy przyjąć  i karę zapłacić. Niemanie świateł bowiem powoduje zagrożenie w ruchu drogowym.

Ja mam pomysł, by mandat za niemanie wystawiać nie tylko za ów brak bezpieczeństwa na drodze.
Jest tyle innych niemań, które powodują zagrożenia nie  mniej istotne, a często nawet  swoim znaczeniem przewyższające  wyżej wspomniane wykroczenie.

Zacznijmy od podstawowej komórki społecznej (nie wiem dlaczego, ale bardzo mi się podoba to określenie) – rodziny. Rodzicom głownie należałoby nakładać mandaty za niemanie wyobraźni. O tym, jak tragiczne to może mieć skutki, coraz częściej, niestety, słychać w wiadomościach.

Dzieciom, no może ze zniżką młodzieżową, wypisywałbym na blankiecie za niemanie szacunku. Ogólnie. Bo ogólnie dzisiejsza młodzież jest go pozbawiona. Nie szanuje starszych, cudzego mienia a najbardziej, nie szanuje samej siebie.

I mógłbym tu wymieniać pozostałe komórki społeczne, każdej wyliczając powody do nakładania takiego mandatu. Ale wspomnę jeszcze tylko o politykach. Im bowiem mandat za niemanie należy wystawiać natychmiast po otrzymaniu przez nich mandatu. Za co? Oj, lista wykroczeń długaśna. Wyliczę więc tylko niektóre.

Mandat za niemanie:
-szacunku do wyborców ( często do wszystkich ludzi ),
- szacunku do prawa,
- odwagi cywilnej,
- wiedzy (choćby w zakresie tego, czym mają się w ramach swoich obowiązków zajmować),
- kultury,
- znajomości języka ojczystego,
-znajomości  historii,
I tak dalej, i tak dalej…

Generalnie, żeby to trochę uprościć, można wystawiane im mandaty za niemanie, zamienić na jeden zbiorczy mandat za manie. Za manie nas wszystkich w tej części ciała, którą tak mocno przywierają do swoich politycznych stołków.


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Spotkanie po latach, czyli historia pisana na nowo

Człowiekiem jestem spokojnym. Może nie oazą spokoju, tylko niewielką  kępką, ale jestem.

Owszem, zdarza się, że puszczą mi nerwy, szczególnie gdy prowadzę samochód. Niekiedy obrzucę innego kierowcę wiązanką życzeń serdecznych, ale  podobno nie powinno się tłumić w sobie negatywnych emocji. Japończycy od dawna to wiedzą i wymyślili, rzekomo  skuteczną, metodę ich rozładowania  -  wojnę na poduszki. Trudno jednak zastosować ją w ruchu ulicznym, tym bardziej, że nie każdy wozi ze sobą poduszkę.  Wiązanka słowna,  godnie zastępuje więc puchowy oręż.
Do niedawna wydawało mi się również, że trudno mnie czymś zadziwić. Oczywiście i w tym wypadku uczestnictwo w ruchu drogowym jest wyjątkiem. Manewry dokonywane przez kierowców spowodowały u mnie chroniczny ból szczęki. Tysiące bowiem kilometrów przejechałem z obwisłą    ze zdziwienia żuchwą,   wprawiony w stan niebotycznego zdumienia ludzką pomysłowością a raczej „niemysłowością”.

Ale nie chcę pisać aneksu do Kodeksu Ruchu Drogowego.   Okazało się, że podobne działanie jak prowadzenie samochodu, może mieć prowadzenie rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi.
Mężczyźni najczęściej podobno spotykają  się na meczach piłki nożnej, w pubach  lub w salonach samochodowych. Miłośnikiem „piłki kopanej”  nie jestem, na  procentowe napoje był za duży upał. Pozostał więc salon samochodowy.

Stałem wpatrzony w nowiutkie Mitsubishi  i porównywałem ilość  zer w cenie   z  zerami na moim koncie. Niby zera i tu i tu,  ale te wydrukowane na kartce przyklejonej do szyby samochodu, miały jakiś inny wymiar.
Z zadumy nad wartością cyfr uzależnioną od miejsca, wyrwał mnie tubalny głos.
- Stary! Kopę lat! To naprawdę ty??
Ponieważ to naprawdę byłem ja, potwierdziłem. Wstyd się przyznać, ale w pierwszej chwili nie rozpoznałem właściciela ukrytej w krtani  tuby.  Przywołałem więc na twarz „bananową minę nr 5” i w popłochu wertowałem zasoby pamięci.  Udało się. Sławek .

Widzieliśmy się ostatni raz tuż po maturze, trzydzieści kilka lat temu. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, ale chodziliśmy do innych szkół. Tacy kumple z podwórka.  Sławek trzymał się co prawda trochę na uboczu, bo nie miał piłki, roweru, wrotek. Donaszał ubrania po starszym bracie i był często obiektem kpin rówieśników.  Ale czytał, pochłaniał tony książek. To właśnie było powodem, dla którego się kolegowaliśmy.  Zaczęło się, gdy pewnego razu spytał, czy przechowam u siebie książki, które wypożyczył z biblioteki.  Jego ojciec był alkoholikiem i wynosił z domu wszystko, co dało się spieniężyć lub zamienić na wódę. Książki przechowywałem, a  Sławek  stał się  częstym  gościem w moim pokoiku. Godzinami najpierw czytaliśmy, a później rozmawialiśmy o książkach.  Miałem i rower i wrotki, więc wychodziliśmy na podwórko i jeździliśmy wymieniając się „pojazdami”. Ojciec Sławka trafił za kratki, bo w poszukiwaniu funduszy na „wodę życia” zapędził się do jakiegoś magazynu.  Po maturze nasze drogi rozeszły się. Sławek wyjechał na studia do Krakowa.
Radośnie więc przywitałem starego kumpla. Okazało się, że on ma trochę czasu, bo czeka aż mu naprawią samochód w przyległym do salonu serwisie. Ja miałem dość przeliczania zer na zera, więc zaproponowałem kawę w pobliskiej kawiarence.
Siedliśmy w przytulnym lokalu. Ja raczyłem się aromatycznym napojem,  Sławek raczył mnie opowieścią o swoim życiu. Opowiadał, opowiadał,  a  mnie coraz bardziej opadała szczęka. Nie dlatego,  że dawny kolega został dyrektorem pewnego departamentu  i  robi błyskotliwą karierę w polityce. To akurat mogło mnie tylko ucieszyć.  W zdumienie wprawiła mnie część opowieści dotycząca czasów młodości. O ile tego,  co działo się ze Sławkiem na studiach w Krakowie, nie wiedziałem, o tyle byłem pewny  doskonałej znajomości  jego życia z czasów szkolnych. 

Doszło do tego, że przez chwilę zacząłem się zastanawiać, czy prawidłowo rozpoznałem rozmówcę. Może strzeliłem „byka”? Może to nie Sławek?   Na pewno Sławek.  Mimo pewnych różnic w owłosieniu i otłuszczeniu to przecież ten sam kolega, z którym,  z wypiekami na twarzy,  czytałem „Bohatera na ośle” Miodraga Bulatovicia  i prowadziłem długie rozmowy o książkach Remarque’a.

W jego opowieści wyglądało to zupełnie inaczej.  Dyskusje prowadziliśmy mocno polityczne, bo przecież on był aktywnym działaczem opozycji.  W książkach z biblioteki przemycał bibułę. Owszem może się miedzy stronami jakaś zaplątała bibuła… do osuszania atramentu.  Ojciec nie siedział za kradzież  z włamaniem, tylko był internowany za działalność opozycyjną. Był bohaterem tamtych czasów. Sławek nawet swoją mamę, biedną kobietę, u której wiele razy widziałem trwały „makijaż” zrobiony przez męża bohatera, wciągnął w spiskowanie przeciwko ówczesnej władzy.
Ból opadłej ze zdziwienia szczęki, stał się nie do wytrzymania. Mimo to zdołałem wypowiedzieć słowa sprzeciwu.
- Sławek, po co te bujdy?  Kto jak kto, ale ja przecież wiem jak było!
Poczerwieniał na twarzy. Wykrztusił wręcz z obrzydzeniem.
- Ty jesteś KOD-owcem! Ubekiem! No tak, przecież twój stary był wojskowym, partyjnym sługusem!
 
 Maleńka kępka mojego spokoju została wchłonięta przez pustynię. Mimo tego nie obdarzyłem go słów  nieobyczajnych wiązanką. Wstałem, zapłaciłem za kawy i wyszedłem z kawiarni. Bez słowa.

Gdy wracałem samochodem do domu, już nie dziwiły mnie akrobatyczne manewry innych kierowców. Od ich wyczynów są bardziej zdumiewające rzeczy.




sobota, 6 sierpnia 2016

Kühlschrank – czyli wyemigrować z Polski.

„U nas w Deutschland…”, „ Wy Polacy…”, „… i wiesz, Hans kupił Kühlschrank, no jak to jest po polsku…?” Myli się ten, kto sądzi, że cytuję  fragmenty rozmowy z Niemką znającą nieźle język polski. Tak, zaledwie po ośmiomiesięcznym pobycie u naszych zachodnich sąsiadów, mówiła moja kuzynka.  Żeby było jeszcze „zdziwniej”, przed wyjazdem z Polski pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej w klasach 1-3, co oznacza, że uczyła również języka polskiego. Języka nie zapomniała. Przekonałem się o tym dobitnie, gdy zwróciłem jej uwagę  wytykając gwałtowne „zniemczenie”. Obdarowała mnie kwiecistą „wiązanką” słów czysto polskich.

No cóż, kuzynka daleka na tyle, że nie tęsknię za kontaktami z nią. Tym bardziej, iż, mimo nazwiska z „umlautem”, mój niemiecki raczej kulawy jest i możemy się nie porozumieć.
Warto jeszcze dodać, że ów Hans co jej Kühlschrank kupił, wykazując się niewątpliwie wielką miłością, to Janek z nazwiskiem kończącym się na niezwykle swojsko brzmiące „…wski”.

Taką samą końcówkę ma nazwisko pana, którego miałem zaszczyt poznać niedawno. Rozmawiałem z nim prawie godzinę.
Jak najpiękniejsza melodia brzmiało miękkie „g” w słowach inteligencja, geografia. W zachwyt wprawiało naturalne „ł” przedniojęzykowe.  Ogromny zasób słów, z których mój rozmówca budował zdania, przewyższał zawartość niejednego współczesnego  słownika języka polskiego.
Byłem zdumiony. Dlaczego? Otóż pan Antoni od 1939 roku  nie mieszka w Polsce. Przewędrował pół świata i po wojnie na stałe zamieszkał w Anglii. Po ponad 70 latach nie mówi  „U nas w Anglii” tylko „W Anglii, gdzie mieszkam”, „My, Polacy.” I jestem pewien, że gdyby opowiadał mi o zakupach nowego wyposażenia mieszkania, to okazałoby się,  że kupił lodówkę,  a nie fridge, czy icebox.

Pan Antoni angielski zna perfekcyjnie. Ze swoją żoną, bardziej brytyjską niż królowa Elżbieta, porozumiewa się tylko w tym języku. Mieszka w małej miejscowości na północy wyspy, gdzie nie zapuszczają się ani emigranci, ani turyści znad Wisły.


Dlaczego przytoczyłem te dwie historie? Bo przeraża mnie fakt, że takich kuzynek z „Kühlschrankiem” na plecach jest coraz więcej, a panów Antonich z polskością w sercach, wkrótce może zabraknąć. 

sobota, 30 lipca 2016

Placki ziemniaczane kontra kartoflanka, czyli rzecz o gustach językowych.

Nie zdziwiło mnie stanowisko mojej znajomej, z wykształcenia i zamiłowania germanistki, ale zdziwiło mnie niepomiernie stanowisko prof. Miodka,  którego felieton  wytoczony został jak armata  mającą rozbić mur mojej obrony.
Bitwa toczyła się o ziemniaka. Czekaliśmy, aż ów smakołyk upiecze się w żarze dogasającego ogniska i skracaliśmy czas oczekiwania dyskusją o prawidłowej nazwie warzywa.

Ja broniłem ziemniaka, znajoma strzelała do mnie z kartofla.

Szybko jednak doszło do zawieszenia broni. Ziemniaki bowiem dopiekły się i  spór o nazwę zastąpiły peany na cześć walorów smakowych.

Zawieszenie broni to nie wygrana, której domagała się moja męska duma. Po powrocie do domu mimo późnej, lub raczej wczesnej pory, bo do wschodu słońca niewiele pozostało, zamiast w spokoju trawić pochłonięte smakołyki grillowo- ogniskowe, zabrałem się do przygotowania ofensywy.
Zacząłem od zapoznania się z treścią felietonu profesora Miodka. Uznany językoznawca   uznaje wyższość  kartofla nad ziemniakiem.  Ja, pewnie dlatego, że nieuznany jestem, wyższości tej nie uznaję.
Zapewne nigdy nie dojdzie do dyskusji  pomiędzy Profesorem a mną. Możliwe jest jednak, że przeczyta on mój felieton.  Do wznowienia dyskusji  ze znajomą germanistką dojdzie na pewno.  Poniższe argumenty będą moją bronią w obu przypadkach.

Roślina, której nazwa jest przedmiotem sporu, w Europie pojawiła się w końcu  XVI wieku.  Przywieźli ją z odległej Ameryki  Hiszpanie w 1567 roku.  Wraz z rośliną przywieźli również, funkcjonującą  do dziś,  nazwę – patata. Najprawdopodobniej tak nazywali smakowite bulwy rdzenni mieszkańcy niedawno odkrytego kontynentu. Z niewielkimi zmianami  fonetycznymi patata oznacza to samo w portugalskim, greckim, angielskim, szwedzkim, włoskim i wielu innych językach. Francuzi w swej sztucznej wykwintności nazwali patata  pomme de terre  czyli jabłkiem  ziemnym. W języku niemieckim francuska elegancja językowa nie przyjęła się, choć większość  niemieckojęzycznych  bezbłędnie skojarzy Erdapfel z głównym składnikiem Kartoffelsalat. 
Niemiecki,  a właściwie niemiecka, bo rodzaju żeńskiego,  Kartoffel   ma swoje korzenie w języku włoskim. Dawna forma  to Tartuffel,  wywodząca się od włoskiego tartufo czyli trufli. Widocznie niemieckie podniebienia nie rozróżniały smaków.  Tak rozpoczęła się kariera nieścisłości językowej, którą dzisiaj wielu językoznawców uważa za lepszą niż broniony przeze mnie ziemniak.

O jabłkach ziemnych w Polsce już w połowie XVIII wieku w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” pisał Jędrzej  Kitowicz. Ziemniak niewątpliwie, jak wywodzi profesor Miodek, powstał z  leksykalnej syntetyzacji  jabłka ziemnego. Czy to źle?  Lepsza moim zdaniem ta syntetyzacja od kartoflanej nieścisłości.
Według Profesora tradycja literacka też przemawia za kartoflem, bo  Adam Mickiewicz napisał  heroikomiczny poemat zatytułowany „Kartofla”.  Panie Profesorze, tytuł to nie wszystko. Gdy wczytamy się w treść owego utworu dowiemy się, że Kolumb  nie kartofla
A ziemlankę w złociste oprawiwszy kręgi,
Jak pamiątkę na piersiach zawiesił u wstęgi.

Mało? To może kolejny fragment?

Niegodny, takaż pamięć na świadczone łaski,
Na kasze, nadziewania, smażonki, frykaski,
Które zjadając w wieczór, południe i ranek,
Przysięgałeś pod niebo wznieść imię ziemlanek!
Ja ci miałam dziękować, a muszę się żalić:
Jeść mnie nie zapomniałeś, zapomniałeś chwalić.


Droga koleżanko germanistko i szanowny panie Profesorze, nasz sporny „owoc zza indyjskich wywiedziony szranek, / Co ma imię: kartofel, bulb albo ziemlanek,”  nazywał będę zawsze ziemniakiem bo uważam, że tak jest poprawnie, po polsku.

P.S.  Jeżeli jeszcze nadal uznajecie wyższość kartofla, zapraszam na przepyszne placki ziemniaczane według przepisu mojej babci.

wtorek, 26 lipca 2016

Durszlak, czyli z mową ojczystą gra w skojarzenia.


Jakiś czas temu, znajoma opowiadała o swoim dziecku, które gotowało makaron. Samodzielnie. No prawie samodzielnie, ponieważ w trakcie przygotowywania potrawy wykonało jednak telefon „do przyjaciela”. Problemem nie był sam proces gotowania, tylko braki narzędziowe. Otóż dziecko nie mogło znaleźć durszlaka. Jak wiemy, jest on niezbędny do czynności zwanej hartowaniem makaronu.  Z czynnością tą nie można zwlekać, bo apetyczny makaron zmieni się w nieapetyczną, poklejoną kluchę. Zamiast więc tracić czas na poszukiwania zaginionego w tajemniczych czeluściach kuchni narzędzia, dziecko wykonało telefon do mamy. Makaron jednak się „sklusił”. Stało się tak nie z powodu braku cedzaka, ale z powodu braku słowa. Otóż dziecko wiedziało dokładnie czego potrzebuje, nie potrafiło jednak tej potrzeby nazwać.  Szybkie uzyskanie informacji zamieniło się w długą zabawę zananą nam wszystkim. W skojarzenia. „Takie coś do makaronu”, „no wiesz co”, „żeby wodą”, „metalowe”, „może plastikowe” i wiele, wiele innych określeń, które długo nie naprowadzały mojej znajomej na odpowiedni trop. Dopiero gdy padło określenie „takie z dziurami”, nastało porozumienie. Niestety, czas rozmowy telefonicznej i czas poszukiwań według wskazówek: „w szafce po lewej, na środkowej półce, za tym dużym garnkiem ze szklana pokrywką” był dla sypkości makaronu za długi. Dziecko wykonało kolejny telefon. Zamówiło pizzę. W uzupełnieniu tej historii dodam, że dziecko to młoda kobieta po studiach, lekarka u progu kariery.

Inna sytuacja. Tym razem w sprawach braków narzędziowych zadzwonił do mnie syn mojej przyjaciółki. Dwa lata temu uzyskał tytuł magistra. Ukończył archeologię. Zgodnie z wykształceniem prowadzi teraz małą firmę budowlaną we Francji. Przyjechał na urlop i w mieszkaniu babci chciał zrobić drobny remont, ale brakowało mu wyposażenia. Prawie półgodzinną rozmowę telefoniczną zakończyłem propozycją by przybył i sam sobie wybrał potrzebne narzędzia. Nie zrobiłem tego z lenistwa. Jestem, jak się okazało, kiepski w skojarzeniach. Udało mi się tylko z młotkiem i wiertarką. Przyjechał, wybrał, remont zrobił. Babcia zadowolona.

Obie te historie mają wspólne elementy. Dwójka młodych ludzi. Oboje po studiach. Oboje na progu życia i oboje mają problemy z ojczystym językiem. Nie winię ich za to. Są typowymi przedstawicielami swojego pokolenia. Pokolenia SMS- ów, skrótów, emotikonek, matury według „klucza”,  lektur we fragmentach. To nie ich wina, że dysfunkcję systemu szkolnictwa ukrywa się za epidemią dysgrafii, dysortografii, dysleksji, dyskalkulii a kolejni ministrowie edukacji prześcigają się  w eksperymentach. To nie oni odpowiadają za to, że z półek księgarń i bibliotek historie o wampirach, zombi wyparły Sienkiewicza, Prusa, Witkacego. 




Nie znajdą żadnego ogłoszenia typu „dam pracę”, w którym od kandydata wymagałoby się posługiwania poprawną polszczyzną. W prawie każdym za to, wymaga się znajomości języków obcych.

Wyśmiewani są ci, którzy nie radzą sobie z angielskim, za to ci, którzy kaleczą język polski stają się gwiazdami mediów.
Odnoszę przykre wrażenie, że nasza mowa ojczysta, najważniejszy element świadomości narodowej, sprowadzana jest do rolki papieru toaletowego. Wszyscy wiedzą o jej istnieniu, ale w towarzystwie jest tematem tabu. 

Uważajcie, papier toaletowy ma to do siebie, że jego brak zauważa się w najbardziej krytycznym momencie.