poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Spotkanie po latach, czyli historia pisana na nowo

Człowiekiem jestem spokojnym. Może nie oazą spokoju, tylko niewielką  kępką, ale jestem.

Owszem, zdarza się, że puszczą mi nerwy, szczególnie gdy prowadzę samochód. Niekiedy obrzucę innego kierowcę wiązanką życzeń serdecznych, ale  podobno nie powinno się tłumić w sobie negatywnych emocji. Japończycy od dawna to wiedzą i wymyślili, rzekomo  skuteczną, metodę ich rozładowania  -  wojnę na poduszki. Trudno jednak zastosować ją w ruchu ulicznym, tym bardziej, że nie każdy wozi ze sobą poduszkę.  Wiązanka słowna,  godnie zastępuje więc puchowy oręż.
Do niedawna wydawało mi się również, że trudno mnie czymś zadziwić. Oczywiście i w tym wypadku uczestnictwo w ruchu drogowym jest wyjątkiem. Manewry dokonywane przez kierowców spowodowały u mnie chroniczny ból szczęki. Tysiące bowiem kilometrów przejechałem z obwisłą    ze zdziwienia żuchwą,   wprawiony w stan niebotycznego zdumienia ludzką pomysłowością a raczej „niemysłowością”.

Ale nie chcę pisać aneksu do Kodeksu Ruchu Drogowego.   Okazało się, że podobne działanie jak prowadzenie samochodu, może mieć prowadzenie rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi.
Mężczyźni najczęściej podobno spotykają  się na meczach piłki nożnej, w pubach  lub w salonach samochodowych. Miłośnikiem „piłki kopanej”  nie jestem, na  procentowe napoje był za duży upał. Pozostał więc salon samochodowy.

Stałem wpatrzony w nowiutkie Mitsubishi  i porównywałem ilość  zer w cenie   z  zerami na moim koncie. Niby zera i tu i tu,  ale te wydrukowane na kartce przyklejonej do szyby samochodu, miały jakiś inny wymiar.
Z zadumy nad wartością cyfr uzależnioną od miejsca, wyrwał mnie tubalny głos.
- Stary! Kopę lat! To naprawdę ty??
Ponieważ to naprawdę byłem ja, potwierdziłem. Wstyd się przyznać, ale w pierwszej chwili nie rozpoznałem właściciela ukrytej w krtani  tuby.  Przywołałem więc na twarz „bananową minę nr 5” i w popłochu wertowałem zasoby pamięci.  Udało się. Sławek .

Widzieliśmy się ostatni raz tuż po maturze, trzydzieści kilka lat temu. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, ale chodziliśmy do innych szkół. Tacy kumple z podwórka.  Sławek trzymał się co prawda trochę na uboczu, bo nie miał piłki, roweru, wrotek. Donaszał ubrania po starszym bracie i był często obiektem kpin rówieśników.  Ale czytał, pochłaniał tony książek. To właśnie było powodem, dla którego się kolegowaliśmy.  Zaczęło się, gdy pewnego razu spytał, czy przechowam u siebie książki, które wypożyczył z biblioteki.  Jego ojciec był alkoholikiem i wynosił z domu wszystko, co dało się spieniężyć lub zamienić na wódę. Książki przechowywałem, a  Sławek  stał się  częstym  gościem w moim pokoiku. Godzinami najpierw czytaliśmy, a później rozmawialiśmy o książkach.  Miałem i rower i wrotki, więc wychodziliśmy na podwórko i jeździliśmy wymieniając się „pojazdami”. Ojciec Sławka trafił za kratki, bo w poszukiwaniu funduszy na „wodę życia” zapędził się do jakiegoś magazynu.  Po maturze nasze drogi rozeszły się. Sławek wyjechał na studia do Krakowa.
Radośnie więc przywitałem starego kumpla. Okazało się, że on ma trochę czasu, bo czeka aż mu naprawią samochód w przyległym do salonu serwisie. Ja miałem dość przeliczania zer na zera, więc zaproponowałem kawę w pobliskiej kawiarence.
Siedliśmy w przytulnym lokalu. Ja raczyłem się aromatycznym napojem,  Sławek raczył mnie opowieścią o swoim życiu. Opowiadał, opowiadał,  a  mnie coraz bardziej opadała szczęka. Nie dlatego,  że dawny kolega został dyrektorem pewnego departamentu  i  robi błyskotliwą karierę w polityce. To akurat mogło mnie tylko ucieszyć.  W zdumienie wprawiła mnie część opowieści dotycząca czasów młodości. O ile tego,  co działo się ze Sławkiem na studiach w Krakowie, nie wiedziałem, o tyle byłem pewny  doskonałej znajomości  jego życia z czasów szkolnych. 

Doszło do tego, że przez chwilę zacząłem się zastanawiać, czy prawidłowo rozpoznałem rozmówcę. Może strzeliłem „byka”? Może to nie Sławek?   Na pewno Sławek.  Mimo pewnych różnic w owłosieniu i otłuszczeniu to przecież ten sam kolega, z którym,  z wypiekami na twarzy,  czytałem „Bohatera na ośle” Miodraga Bulatovicia  i prowadziłem długie rozmowy o książkach Remarque’a.

W jego opowieści wyglądało to zupełnie inaczej.  Dyskusje prowadziliśmy mocno polityczne, bo przecież on był aktywnym działaczem opozycji.  W książkach z biblioteki przemycał bibułę. Owszem może się miedzy stronami jakaś zaplątała bibuła… do osuszania atramentu.  Ojciec nie siedział za kradzież  z włamaniem, tylko był internowany za działalność opozycyjną. Był bohaterem tamtych czasów. Sławek nawet swoją mamę, biedną kobietę, u której wiele razy widziałem trwały „makijaż” zrobiony przez męża bohatera, wciągnął w spiskowanie przeciwko ówczesnej władzy.
Ból opadłej ze zdziwienia szczęki, stał się nie do wytrzymania. Mimo to zdołałem wypowiedzieć słowa sprzeciwu.
- Sławek, po co te bujdy?  Kto jak kto, ale ja przecież wiem jak było!
Poczerwieniał na twarzy. Wykrztusił wręcz z obrzydzeniem.
- Ty jesteś KOD-owcem! Ubekiem! No tak, przecież twój stary był wojskowym, partyjnym sługusem!
 
 Maleńka kępka mojego spokoju została wchłonięta przez pustynię. Mimo tego nie obdarzyłem go słów  nieobyczajnych wiązanką. Wstałem, zapłaciłem za kawy i wyszedłem z kawiarni. Bez słowa.

Gdy wracałem samochodem do domu, już nie dziwiły mnie akrobatyczne manewry innych kierowców. Od ich wyczynów są bardziej zdumiewające rzeczy.