Człowiekiem jestem spokojnym. Może nie oazą spokoju, tylko
niewielką kępką, ale jestem.
Owszem, zdarza się, że puszczą mi nerwy, szczególnie gdy
prowadzę samochód. Niekiedy obrzucę innego kierowcę wiązanką życzeń
serdecznych, ale podobno nie powinno się
tłumić w sobie negatywnych emocji. Japończycy od dawna to wiedzą i wymyślili,
rzekomo skuteczną, metodę ich
rozładowania - wojnę na poduszki. Trudno jednak zastosować
ją w ruchu ulicznym, tym bardziej, że nie każdy wozi ze sobą poduszkę. Wiązanka słowna, godnie zastępuje więc puchowy oręż.
Do niedawna wydawało mi się również, że trudno mnie czymś
zadziwić. Oczywiście i w tym wypadku uczestnictwo w ruchu drogowym jest
wyjątkiem. Manewry dokonywane przez kierowców spowodowały u mnie chroniczny ból
szczęki. Tysiące bowiem kilometrów przejechałem z obwisłą ze zdziwienia żuchwą, wprawiony w stan niebotycznego zdumienia
ludzką pomysłowością a raczej „niemysłowością”.
Ale nie chcę pisać aneksu do Kodeksu Ruchu Drogowego. Okazało się, że podobne działanie jak prowadzenie
samochodu, może mieć prowadzenie rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi.
Mężczyźni najczęściej podobno spotykają się na meczach piłki nożnej, w pubach lub w salonach samochodowych. Miłośnikiem
„piłki kopanej” nie jestem, na procentowe napoje był za duży upał. Pozostał
więc salon samochodowy.
Stałem wpatrzony w nowiutkie Mitsubishi i porównywałem ilość zer w cenie z zerami na moim koncie. Niby zera i tu i tu, ale te wydrukowane na kartce przyklejonej do
szyby samochodu, miały jakiś inny wymiar.
Z zadumy nad wartością cyfr uzależnioną od miejsca, wyrwał
mnie tubalny głos.
- Stary! Kopę lat! To naprawdę ty??
Ponieważ to naprawdę byłem ja, potwierdziłem. Wstyd się
przyznać, ale w pierwszej chwili nie rozpoznałem właściciela ukrytej w krtani tuby.
Przywołałem więc na twarz „bananową minę nr 5” i
w popłochu wertowałem zasoby pamięci.
Udało się. Sławek .
Widzieliśmy się ostatni raz tuż po maturze, trzydzieści
kilka lat temu. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, ale chodziliśmy do innych
szkół. Tacy kumple z podwórka. Sławek
trzymał się co prawda trochę na uboczu, bo nie miał piłki, roweru, wrotek.
Donaszał ubrania po starszym bracie i był często obiektem kpin rówieśników. Ale czytał, pochłaniał tony książek. To
właśnie było powodem, dla którego się kolegowaliśmy. Zaczęło się, gdy pewnego razu spytał, czy
przechowam u siebie książki, które wypożyczył z biblioteki. Jego ojciec był alkoholikiem i wynosił z domu
wszystko, co dało się spieniężyć lub zamienić na wódę. Książki przechowywałem,
a Sławek stał się częstym gościem w moim pokoiku. Godzinami najpierw
czytaliśmy, a później rozmawialiśmy o książkach. Miałem i rower i wrotki, więc wychodziliśmy
na podwórko i jeździliśmy wymieniając się „pojazdami”. Ojciec Sławka trafił za
kratki, bo w poszukiwaniu funduszy na „wodę życia” zapędził się do jakiegoś
magazynu. Po maturze nasze drogi
rozeszły się. Sławek wyjechał na studia do Krakowa.
Radośnie więc przywitałem starego kumpla. Okazało się, że on
ma trochę czasu, bo czeka aż mu naprawią samochód w przyległym do salonu
serwisie. Ja miałem dość przeliczania zer na zera, więc zaproponowałem kawę w
pobliskiej kawiarence.
Siedliśmy w przytulnym lokalu. Ja raczyłem się aromatycznym
napojem, Sławek raczył mnie opowieścią
o swoim życiu. Opowiadał, opowiadał, a mnie coraz bardziej opadała szczęka. Nie
dlatego, że dawny kolega został
dyrektorem pewnego departamentu i robi błyskotliwą karierę w polityce. To akurat mogło mnie tylko
ucieszyć. W zdumienie wprawiła mnie
część opowieści dotycząca czasów młodości. O ile tego, co działo się ze Sławkiem na studiach w
Krakowie, nie wiedziałem, o tyle byłem pewny doskonałej znajomości jego życia z czasów szkolnych.
Doszło do tego, że przez chwilę zacząłem się zastanawiać,
czy prawidłowo rozpoznałem rozmówcę. Może strzeliłem „byka”? Może to nie
Sławek? Na pewno Sławek. Mimo pewnych różnic w owłosieniu i
otłuszczeniu to przecież ten sam kolega, z którym, z wypiekami na twarzy, czytałem „Bohatera na ośle” Miodraga Bulatovicia
i prowadziłem długie rozmowy o książkach
Remarque’a.
W jego opowieści wyglądało to zupełnie inaczej. Dyskusje prowadziliśmy mocno polityczne, bo
przecież on był aktywnym działaczem opozycji.
W książkach z biblioteki przemycał bibułę. Owszem może się miedzy
stronami jakaś zaplątała bibuła… do osuszania atramentu. Ojciec nie siedział za kradzież z włamaniem, tylko był internowany za
działalność opozycyjną. Był bohaterem tamtych czasów. Sławek nawet swoją mamę,
biedną kobietę, u której wiele razy widziałem trwały „makijaż” zrobiony przez
męża bohatera, wciągnął w spiskowanie przeciwko ówczesnej władzy.
Ból opadłej ze zdziwienia szczęki, stał się nie do
wytrzymania. Mimo to zdołałem wypowiedzieć słowa sprzeciwu.
- Sławek, po co te bujdy? Kto jak kto, ale ja przecież wiem jak było!
Poczerwieniał na twarzy. Wykrztusił wręcz z obrzydzeniem.
- Ty jesteś KOD-owcem! Ubekiem! No tak, przecież twój stary
był wojskowym, partyjnym sługusem!
Maleńka kępka mojego
spokoju została wchłonięta przez pustynię. Mimo tego nie obdarzyłem go słów nieobyczajnych wiązanką. Wstałem, zapłaciłem
za kawy i wyszedłem z kawiarni. Bez słowa.
Gdy wracałem samochodem do domu, już nie dziwiły mnie
akrobatyczne manewry innych kierowców. Od ich wyczynów są bardziej zdumiewające
rzeczy.