sobota, 27 sierpnia 2016

Nomenklaturze na przekór, czyli nie wstydźmy się wieku

Jestem w wieku, który modnie się teraz określa 50+. Nie lubię tej nazwy. Zbyt blisko jej do 500+ (tylko jedno zero różnicy, a zero, to  zero) i czuję się trochę jak program rządowy, niezbyt zresztą udany. A jak bliżej mi będzie do sześćdziesiątki,  to co, mam być 60 - ? 
Z drugiej strony ten minus bardziej pasuje, bo to wiek gdzie sporo rzeczy na minus wychodzi, choćby włosy. Ale generalnie narzucanie ludziom  nomenklaturowych  plusów i minusów uważam za nieetyczne. To trochę taki hodowlany system. Ci do 50+ to jeszcze na wolnym wybiegu,  a ci 60, 70, 80 + to już w boksy.

Weźmy taki przykład – ja i mój znajomy. On 40+, ja 50+. Tak naprawdę to obaj jesteśmy tak samo w okolicy pięćdziesiątki. Plus, minus dwa lata. Obaj jeździmy na rowerach, gramy w „kosza”, mamy domy, rodziny, psy, podobne problemy finansowe pod koniec miesiąca. Tak naprawdę nie różnimy się od siebie. No może jeden z nas jest bardzie przystojny. Ale on jest 40+, więc jeszcze młody, a ja już trącę myszką. A kilka lat temu bylibyśmy obaj w wieku średnim.

Gdyby znajomemu, powinęła się noga i stracił pracę, to zdany byłby wyłącznie na siebie. Ja miałbym szanse na rozwój zawodowy dzięki programowi aktywacji zawodowej osób 50+. Po darmowym szkoleniu w urzędzie pracy, mógłbym robić karierę kasjera w markecie. Gdyby program dotyczył osób w wieku średnim, pracowalibyśmy w sąsiednich kasach.  

Kiedyś było  łatwiej i sprawiedliwie. Były dzieci, które stawały się młodzieżą, młodzież dorastała i stawała się młodymi. Później byli ludzie w wieku średnim i z biegiem lat stawali się osobami starszymi. A najstarszych z szacunkiem nazywano Seniorami. I wszystkich, którzy mieli szczęście przeżyć odpowiednią ilość lat, czekała ta kolejność.

Czy słuszne jest obecne dzielenie ludzi na grupy,  różniące się od siebie wiekiem w zakresie zaledwie dekady?

Z punktu widzenia władz, oczywiście tak. Pogląd, że skoro mam 60+, to sprawy tych 70+ mnie nie dotyczą, bardzo ułatwia manipulowanie choćby środkami finansowymi.  Starzenie się społeczeństw to problem całego świata i Polska wcale nie jest wyjątkiem. Wręcz plasuje się w czołówce na liście „dojrzałych” państw. Czyli ludzie starsi i Seniorzy to coraz bardziej znacząca grupa. Z taką siłą władze mogłyby się liczyć, gdyby była zwarta, jednolita. Podzielona na mniejsze owymi plusikami, nie stanowi partnera w zarządzaniu państwem.

Drugą stroną problemu są sami ludzie. Jakoś wstydzą się swojej dojrzałości. Używanie słów „ starszy”, „stary”, „senior” budzi sprzeciw głównie u samych obdarowanych przez los sporym bagażem lat. Chętnie korzystają więc z owej plusikowej  nomenklatury,  lub szukają innych na siebie określeń.  Słyszałem już ich wiele. „Wcześniej urodzeni”, „ wcześniaki”, „ nie-sportowcy” , „ młodzi duchem”.

Sympatyczne, dowcipne,  ale…

 Po pięćdziesiątce czas jakoś dziwnie przyśpiesza. Kalendarze chudną jak na diecie. Nauczmy się więc szanować czas. Nasz czas. Nie wstydźmy się owych cyferek na początku PESEL-u. To przecież raczej powód do dumy. Nie oburzajmy się, gdy ktoś powie o nas „starszy”, czy „senior”. Prostujmy się dumnie na dźwięk tych słów. Tak, „starszy” to ja, ale to przecież nic, młodziaku, to tylko wiek, który i ciebie dogoni. To tylko lekka erozja powierzchni. Wnętrze jest tak młode, jak sami tego chcemy i tak stare, jak na to pozwalamy.






środa, 24 sierpnia 2016

Zardzewiały miecz Zawiszy


Od czasu gdy pramałpa  i praczłowiek pomachali wspólnemu dziadkowi na  do widzenia i każde poszło swoją drogą, człowiek doskonali się w dwu dziedzinach. Pierwsza to zabijanie, druga komunikacja. Oczywiście mam na myśli komunikację jako proces przekazywania informacji, a nie dłubane z pni drzew autobusy.

Przez wieki  równorzędnie rozwijały się metody ostrzenia zarówno śmiercionośnych czubków, jak i słów.  W czasach potocznie nazywanych rycerskimi, wyostrzony miecz  kaleczył i zabijał równie łatwo jak ostre słowo.  W przypadku miecza, spowodowane to było  tężyzną fizyczną i wciąż doskonaloną techniką. Wobec braku telewizji, komputerów i innych gadżetów, rycerstwo całymi dniami ćwiczyło się w sprawnym podrzynaniu gardeł.
No cóż, jakie czasy taka rozrywka.
W przypadku słowa, powód nie był techniczno-fizyczny lecz umysłowy. Na wyposażeniu bowiem rycerzy prócz mieczy, toporów czy  mizerykordii był również honor.  Jeśli słowo nie tylko ostre było lecz i prawdziwe, zaatakowany nim człowiek wykrwawiał się gdzieś  na banicji. Jeśli zaś prawdy w słowie nie było, dowodził swej niewinności  stalowym ostrzem i  albo ginął, albo utłukł tego co kłamstwem wojował.  Oczywiście to bardzo romantyczne uogólnienie. Nie każdy był uczciwy, nie każdy był honorowy, ale były to przymioty szanowane i cenione. Jak zbroja, czy tarcza chroniły przed ostrym mieczem, tak one chroniły przed ostrym słowem.



Postęp gna do przodu. Karabiny, pistolety, granaty, bomby wyparły miecze. Kevlarowe  kamizelki zastąpiły ciężkie zbroje. Słowo pozostało słowem. Nadal ciąć  ostro potrafi. Stało się ulubioną bronią ogółu.  Wydawałoby się, że mniejszą ewolucję niż miecz przeszło, ale to mylne wrażenie. Gdyby dzisiaj nadal mieczami wojowano, to pewnie rynek oręża zalałyby chińskie podróbki. Nie cieszyłyby się one powodzeniem i wojowie szukaliby damasceńskich lub innych szlachetnych ostrzy.







A słowo?
Obecnie im bardziej podrobione, im bardziej fałszywe, tym dotkliwiej rani, tym pewniej zabija. Uczciwość i honor nie bronią już przed jego ostrzem.  Dlaczego? Większość słowem wojujących używa tej broni skrycie. Ludzie z lubością  obserwują lot błyszczącego ostrza i z westchnieniem zachwytu kwitują moment   gdy wbija się w atakowanego. Najczęściej w jego plecy. Nikt nie patrzy na rękę, która cisnęła grot. Nie liczy się technika cięcia. Liczy się wyłącznie efekt rozbryzgu krwi.

Zaatakowany nie ma szans uczciwego, honorowego odparcia ataku. Kogo ma wyzwać na pojedynek? Bezpostaciowy „nick”? Niepodpisany wpis w Internecie?  Tłum, w którym nikt nie ma odwagi się przyznać?
Nawet jeśli atakowanemu uda się ustalić przeciwnika, o honorowym pojedynku nie ma co marzyć. W dzisiejszych czasach nie odpowiada się mieczem na słowo. Byłoby to użycie środka niewspółmiernego do zagrożenia. Na słowo powinien więc odpowiedzieć słowem. Jednak człowiek honorowy, uczciwy, ostrze słów swoich ze szlachetnej wykuje stali,  a ta nie przechodzi przez słowoodporne kamizelki , w które natura wyposaża głównie tchórzy, „hejterów”, lawirantów, hipokrytów, karierowiczów.


Miecz Rycerza z Grabowa, przeżarła rdza.

piątek, 19 sierpnia 2016

Sen

Sen miałem.

Byłem w teatrze. Widownia pełna. Wszyscy z zapałem oklaskiwali pana, który się miotał po scenie i przekonywał, że kutas wielki po kolana zaiste wielką jest sztuką.

Uciekłem.

Po chwili już w innym teatrze byłem. Tu braw nie huczały dźwięki. Na scenie, w uduchowionej pozie, pan w garniturze i sandałach, z otwartej wielkiej księgi, czytał człowieka przeciętnego życiorys. Z przejęciem.  Jak żywoty świętych.
Uciekłem, kiedy wybuchła gromko okrzykiem zgodnym  sala. Długo mnie jeszcze echo goniło. „SŁAWA! SŁAWA! SŁAWA!”

Biegłem.

Chciałem uciec z miasta. W pędzie szalonym, potrąciłem żebraka. Pewnie tego nawet nie zauważył. Stał o mur oparty. Jak mantrę powtarzał : „Tatr mój widzę ogromny…”

Na rogu następnym, kolejny żebrak. Z książki wydzierał kartki. Podsycał nimi płomyk ogniska, nad którym ogrzewał dłonie, by palce zgrabiałe mogły z szacunkiem, wyschniętą podnieść  kruszynkę chleba. Pod ścianą, o bruk strzaskany, stary się walał fortepian.

Obok, w zaułku , chętnym przechodniom, malarz malował portrety. Płacili wódką, którą w pospiechu wypijał z gromadką szewców.

Nie biegłem już. Patrzyłem zdumiony na tłum co się gęsty zbierał. Głowa przy głowie z wolna zamierał, jakby ucieczki mi drogę brukował.

Sen miałem…


Sen miałem?

środa, 17 sierpnia 2016

Prawdziwy pan Killer


Przypomniała mi się scena z „Kilera”. Ta, w której Jurek Kiler kupuje rzodkiewkę na straganie, a sprzedawczyni próbuje zlecić mu zabójstwo męża.

Jaki powód tego wspomnienia? Spotkanie z kolegą. Niezbyt bliskim, takim, z którym maksymalnie pół litra, a nie morze wódki w życiu wypiłem. Ale kolega, niezależnie od opromilowania, jest kolegą, więc zagadnięty przez niego na ulicy, wdałem się w pogawędkę. 

Po kilku zdawkowych, nie mających nic wspólnego z rzeczywistością, uwagach typu: „Nic się nie zmieniłeś!”, „ No tak, elegancki jak zawsze”, „ Ćwiczysz coś, bo tak wyszczuplałeś?” kolega wziął głęboki oddech i wypalił: „Ale Marianowi dowaliłeś zdrowo!”.

Zdumienie moje było przeogromne, bo nie należę do sięgających po argumenty fizyczne zbyt często, a Mariana na liście wyjątków nie było. Już chciałem powoływać się na piątą poprawkę do konstytucji, gdy kolega wyjaśnił, że czytał mój felieton o Marianie i jego łódce.

Odetchnąłem, nawet się uśmiechnąłem, bo to przyjemne, gdy słowo moje pisane okazuje się również słowem czytanym. Niestety, dość szybko mój miły nastrój ulotnił się. Słuchałem dalszej wypowiedzi znajomego i szczypałem się w udo, bo trudno mi było uwierzyć, że to nie sen.

- Ty tak umiesz napisać, żeby w pięty poszło. I kuzynki nie oszczędziłeś i sąsiadom dopiekłeś. Marian to pewnie teraz się wstydzi pokazać. A ja mam taką sprawę. Delikatną, ale w sam raz dla ciebie. Widzisz, rozwiodłem się,  a mojej byłej gęba się nie zamyka.  Łazi i gada wszędzie jaki to ja nie byłem, jaki drań, babiarz i takie tam różne. Ja podrzucę ci kilka historyjek o niej, to napiszesz taki felietonik. Ja nie umiem tak jak ty, a trzeba jej nosa przytrzeć. Sporo znajomych czyta twojego bloga.

Zdumienie malujące się na mojej twarzy, kolega mylnie odczytał jako wahanie, bo dodał natychmiast.

- Oczywiście stary, ja ci zapłacę. No wiesz jak zlecenie to zlecenie.

Krótką chwilę zastanawiałem się, czy nie dodać go do wyjątków na mojej liście zetkniętych z argumentacja fizyczną. Postanowiłem jednak „dowalić” mu w inny sposób.

- Rozumiem cię doskonale, ale tego zlecenia nie mogę przyjąć.

- Dlaczego?

- Kodeks, rozumiesz,  zawodowy. Kolidowałoby to z innym zleceniem.

- Jakim?

- Twoja żona była szybsza. Mam od niej zlecenie na ciebie.

Zostawiłem go, z otwartą ze zdziwienia  gębą, na środku ulicy. Sam, mimo obolałego od szczypania uda,  nonszalanckim ,  jak przystało na zawodowca, krokiem,  odszedłem w siną dal.


Zawodowiec. Killer. Prawdziwy pan Killer.  

wtorek, 16 sierpnia 2016

Karanie za niemanie.

Mandat za niemanie świateł, wszyscy znają. Choć można z niego się śmiać, a raczej płakać , to, bezsprzecznie, mandat taki należy przyjąć  i karę zapłacić. Niemanie świateł bowiem powoduje zagrożenie w ruchu drogowym.

Ja mam pomysł, by mandat za niemanie wystawiać nie tylko za ów brak bezpieczeństwa na drodze.
Jest tyle innych niemań, które powodują zagrożenia nie  mniej istotne, a często nawet  swoim znaczeniem przewyższające  wyżej wspomniane wykroczenie.

Zacznijmy od podstawowej komórki społecznej (nie wiem dlaczego, ale bardzo mi się podoba to określenie) – rodziny. Rodzicom głownie należałoby nakładać mandaty za niemanie wyobraźni. O tym, jak tragiczne to może mieć skutki, coraz częściej, niestety, słychać w wiadomościach.

Dzieciom, no może ze zniżką młodzieżową, wypisywałbym na blankiecie za niemanie szacunku. Ogólnie. Bo ogólnie dzisiejsza młodzież jest go pozbawiona. Nie szanuje starszych, cudzego mienia a najbardziej, nie szanuje samej siebie.

I mógłbym tu wymieniać pozostałe komórki społeczne, każdej wyliczając powody do nakładania takiego mandatu. Ale wspomnę jeszcze tylko o politykach. Im bowiem mandat za niemanie należy wystawiać natychmiast po otrzymaniu przez nich mandatu. Za co? Oj, lista wykroczeń długaśna. Wyliczę więc tylko niektóre.

Mandat za niemanie:
-szacunku do wyborców ( często do wszystkich ludzi ),
- szacunku do prawa,
- odwagi cywilnej,
- wiedzy (choćby w zakresie tego, czym mają się w ramach swoich obowiązków zajmować),
- kultury,
- znajomości języka ojczystego,
-znajomości  historii,
I tak dalej, i tak dalej…

Generalnie, żeby to trochę uprościć, można wystawiane im mandaty za niemanie, zamienić na jeden zbiorczy mandat za manie. Za manie nas wszystkich w tej części ciała, którą tak mocno przywierają do swoich politycznych stołków.


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Spotkanie po latach, czyli historia pisana na nowo

Człowiekiem jestem spokojnym. Może nie oazą spokoju, tylko niewielką  kępką, ale jestem.

Owszem, zdarza się, że puszczą mi nerwy, szczególnie gdy prowadzę samochód. Niekiedy obrzucę innego kierowcę wiązanką życzeń serdecznych, ale  podobno nie powinno się tłumić w sobie negatywnych emocji. Japończycy od dawna to wiedzą i wymyślili, rzekomo  skuteczną, metodę ich rozładowania  -  wojnę na poduszki. Trudno jednak zastosować ją w ruchu ulicznym, tym bardziej, że nie każdy wozi ze sobą poduszkę.  Wiązanka słowna,  godnie zastępuje więc puchowy oręż.
Do niedawna wydawało mi się również, że trudno mnie czymś zadziwić. Oczywiście i w tym wypadku uczestnictwo w ruchu drogowym jest wyjątkiem. Manewry dokonywane przez kierowców spowodowały u mnie chroniczny ból szczęki. Tysiące bowiem kilometrów przejechałem z obwisłą    ze zdziwienia żuchwą,   wprawiony w stan niebotycznego zdumienia ludzką pomysłowością a raczej „niemysłowością”.

Ale nie chcę pisać aneksu do Kodeksu Ruchu Drogowego.   Okazało się, że podobne działanie jak prowadzenie samochodu, może mieć prowadzenie rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi.
Mężczyźni najczęściej podobno spotykają  się na meczach piłki nożnej, w pubach  lub w salonach samochodowych. Miłośnikiem „piłki kopanej”  nie jestem, na  procentowe napoje był za duży upał. Pozostał więc salon samochodowy.

Stałem wpatrzony w nowiutkie Mitsubishi  i porównywałem ilość  zer w cenie   z  zerami na moim koncie. Niby zera i tu i tu,  ale te wydrukowane na kartce przyklejonej do szyby samochodu, miały jakiś inny wymiar.
Z zadumy nad wartością cyfr uzależnioną od miejsca, wyrwał mnie tubalny głos.
- Stary! Kopę lat! To naprawdę ty??
Ponieważ to naprawdę byłem ja, potwierdziłem. Wstyd się przyznać, ale w pierwszej chwili nie rozpoznałem właściciela ukrytej w krtani  tuby.  Przywołałem więc na twarz „bananową minę nr 5” i w popłochu wertowałem zasoby pamięci.  Udało się. Sławek .

Widzieliśmy się ostatni raz tuż po maturze, trzydzieści kilka lat temu. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, ale chodziliśmy do innych szkół. Tacy kumple z podwórka.  Sławek trzymał się co prawda trochę na uboczu, bo nie miał piłki, roweru, wrotek. Donaszał ubrania po starszym bracie i był często obiektem kpin rówieśników.  Ale czytał, pochłaniał tony książek. To właśnie było powodem, dla którego się kolegowaliśmy.  Zaczęło się, gdy pewnego razu spytał, czy przechowam u siebie książki, które wypożyczył z biblioteki.  Jego ojciec był alkoholikiem i wynosił z domu wszystko, co dało się spieniężyć lub zamienić na wódę. Książki przechowywałem, a  Sławek  stał się  częstym  gościem w moim pokoiku. Godzinami najpierw czytaliśmy, a później rozmawialiśmy o książkach.  Miałem i rower i wrotki, więc wychodziliśmy na podwórko i jeździliśmy wymieniając się „pojazdami”. Ojciec Sławka trafił za kratki, bo w poszukiwaniu funduszy na „wodę życia” zapędził się do jakiegoś magazynu.  Po maturze nasze drogi rozeszły się. Sławek wyjechał na studia do Krakowa.
Radośnie więc przywitałem starego kumpla. Okazało się, że on ma trochę czasu, bo czeka aż mu naprawią samochód w przyległym do salonu serwisie. Ja miałem dość przeliczania zer na zera, więc zaproponowałem kawę w pobliskiej kawiarence.
Siedliśmy w przytulnym lokalu. Ja raczyłem się aromatycznym napojem,  Sławek raczył mnie opowieścią o swoim życiu. Opowiadał, opowiadał,  a  mnie coraz bardziej opadała szczęka. Nie dlatego,  że dawny kolega został dyrektorem pewnego departamentu  i  robi błyskotliwą karierę w polityce. To akurat mogło mnie tylko ucieszyć.  W zdumienie wprawiła mnie część opowieści dotycząca czasów młodości. O ile tego,  co działo się ze Sławkiem na studiach w Krakowie, nie wiedziałem, o tyle byłem pewny  doskonałej znajomości  jego życia z czasów szkolnych. 

Doszło do tego, że przez chwilę zacząłem się zastanawiać, czy prawidłowo rozpoznałem rozmówcę. Może strzeliłem „byka”? Może to nie Sławek?   Na pewno Sławek.  Mimo pewnych różnic w owłosieniu i otłuszczeniu to przecież ten sam kolega, z którym,  z wypiekami na twarzy,  czytałem „Bohatera na ośle” Miodraga Bulatovicia  i prowadziłem długie rozmowy o książkach Remarque’a.

W jego opowieści wyglądało to zupełnie inaczej.  Dyskusje prowadziliśmy mocno polityczne, bo przecież on był aktywnym działaczem opozycji.  W książkach z biblioteki przemycał bibułę. Owszem może się miedzy stronami jakaś zaplątała bibuła… do osuszania atramentu.  Ojciec nie siedział za kradzież  z włamaniem, tylko był internowany za działalność opozycyjną. Był bohaterem tamtych czasów. Sławek nawet swoją mamę, biedną kobietę, u której wiele razy widziałem trwały „makijaż” zrobiony przez męża bohatera, wciągnął w spiskowanie przeciwko ówczesnej władzy.
Ból opadłej ze zdziwienia szczęki, stał się nie do wytrzymania. Mimo to zdołałem wypowiedzieć słowa sprzeciwu.
- Sławek, po co te bujdy?  Kto jak kto, ale ja przecież wiem jak było!
Poczerwieniał na twarzy. Wykrztusił wręcz z obrzydzeniem.
- Ty jesteś KOD-owcem! Ubekiem! No tak, przecież twój stary był wojskowym, partyjnym sługusem!
 
 Maleńka kępka mojego spokoju została wchłonięta przez pustynię. Mimo tego nie obdarzyłem go słów  nieobyczajnych wiązanką. Wstałem, zapłaciłem za kawy i wyszedłem z kawiarni. Bez słowa.

Gdy wracałem samochodem do domu, już nie dziwiły mnie akrobatyczne manewry innych kierowców. Od ich wyczynów są bardziej zdumiewające rzeczy.




sobota, 6 sierpnia 2016

Kühlschrank – czyli wyemigrować z Polski.

„U nas w Deutschland…”, „ Wy Polacy…”, „… i wiesz, Hans kupił Kühlschrank, no jak to jest po polsku…?” Myli się ten, kto sądzi, że cytuję  fragmenty rozmowy z Niemką znającą nieźle język polski. Tak, zaledwie po ośmiomiesięcznym pobycie u naszych zachodnich sąsiadów, mówiła moja kuzynka.  Żeby było jeszcze „zdziwniej”, przed wyjazdem z Polski pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej w klasach 1-3, co oznacza, że uczyła również języka polskiego. Języka nie zapomniała. Przekonałem się o tym dobitnie, gdy zwróciłem jej uwagę  wytykając gwałtowne „zniemczenie”. Obdarowała mnie kwiecistą „wiązanką” słów czysto polskich.

No cóż, kuzynka daleka na tyle, że nie tęsknię za kontaktami z nią. Tym bardziej, iż, mimo nazwiska z „umlautem”, mój niemiecki raczej kulawy jest i możemy się nie porozumieć.
Warto jeszcze dodać, że ów Hans co jej Kühlschrank kupił, wykazując się niewątpliwie wielką miłością, to Janek z nazwiskiem kończącym się na niezwykle swojsko brzmiące „…wski”.

Taką samą końcówkę ma nazwisko pana, którego miałem zaszczyt poznać niedawno. Rozmawiałem z nim prawie godzinę.
Jak najpiękniejsza melodia brzmiało miękkie „g” w słowach inteligencja, geografia. W zachwyt wprawiało naturalne „ł” przedniojęzykowe.  Ogromny zasób słów, z których mój rozmówca budował zdania, przewyższał zawartość niejednego współczesnego  słownika języka polskiego.
Byłem zdumiony. Dlaczego? Otóż pan Antoni od 1939 roku  nie mieszka w Polsce. Przewędrował pół świata i po wojnie na stałe zamieszkał w Anglii. Po ponad 70 latach nie mówi  „U nas w Anglii” tylko „W Anglii, gdzie mieszkam”, „My, Polacy.” I jestem pewien, że gdyby opowiadał mi o zakupach nowego wyposażenia mieszkania, to okazałoby się,  że kupił lodówkę,  a nie fridge, czy icebox.

Pan Antoni angielski zna perfekcyjnie. Ze swoją żoną, bardziej brytyjską niż królowa Elżbieta, porozumiewa się tylko w tym języku. Mieszka w małej miejscowości na północy wyspy, gdzie nie zapuszczają się ani emigranci, ani turyści znad Wisły.


Dlaczego przytoczyłem te dwie historie? Bo przeraża mnie fakt, że takich kuzynek z „Kühlschrankiem” na plecach jest coraz więcej, a panów Antonich z polskością w sercach, wkrótce może zabraknąć.