sobota, 30 lipca 2016

Placki ziemniaczane kontra kartoflanka, czyli rzecz o gustach językowych.

Nie zdziwiło mnie stanowisko mojej znajomej, z wykształcenia i zamiłowania germanistki, ale zdziwiło mnie niepomiernie stanowisko prof. Miodka,  którego felieton  wytoczony został jak armata  mającą rozbić mur mojej obrony.
Bitwa toczyła się o ziemniaka. Czekaliśmy, aż ów smakołyk upiecze się w żarze dogasającego ogniska i skracaliśmy czas oczekiwania dyskusją o prawidłowej nazwie warzywa.

Ja broniłem ziemniaka, znajoma strzelała do mnie z kartofla.

Szybko jednak doszło do zawieszenia broni. Ziemniaki bowiem dopiekły się i  spór o nazwę zastąpiły peany na cześć walorów smakowych.

Zawieszenie broni to nie wygrana, której domagała się moja męska duma. Po powrocie do domu mimo późnej, lub raczej wczesnej pory, bo do wschodu słońca niewiele pozostało, zamiast w spokoju trawić pochłonięte smakołyki grillowo- ogniskowe, zabrałem się do przygotowania ofensywy.
Zacząłem od zapoznania się z treścią felietonu profesora Miodka. Uznany językoznawca   uznaje wyższość  kartofla nad ziemniakiem.  Ja, pewnie dlatego, że nieuznany jestem, wyższości tej nie uznaję.
Zapewne nigdy nie dojdzie do dyskusji  pomiędzy Profesorem a mną. Możliwe jest jednak, że przeczyta on mój felieton.  Do wznowienia dyskusji  ze znajomą germanistką dojdzie na pewno.  Poniższe argumenty będą moją bronią w obu przypadkach.

Roślina, której nazwa jest przedmiotem sporu, w Europie pojawiła się w końcu  XVI wieku.  Przywieźli ją z odległej Ameryki  Hiszpanie w 1567 roku.  Wraz z rośliną przywieźli również, funkcjonującą  do dziś,  nazwę – patata. Najprawdopodobniej tak nazywali smakowite bulwy rdzenni mieszkańcy niedawno odkrytego kontynentu. Z niewielkimi zmianami  fonetycznymi patata oznacza to samo w portugalskim, greckim, angielskim, szwedzkim, włoskim i wielu innych językach. Francuzi w swej sztucznej wykwintności nazwali patata  pomme de terre  czyli jabłkiem  ziemnym. W języku niemieckim francuska elegancja językowa nie przyjęła się, choć większość  niemieckojęzycznych  bezbłędnie skojarzy Erdapfel z głównym składnikiem Kartoffelsalat. 
Niemiecki,  a właściwie niemiecka, bo rodzaju żeńskiego,  Kartoffel   ma swoje korzenie w języku włoskim. Dawna forma  to Tartuffel,  wywodząca się od włoskiego tartufo czyli trufli. Widocznie niemieckie podniebienia nie rozróżniały smaków.  Tak rozpoczęła się kariera nieścisłości językowej, którą dzisiaj wielu językoznawców uważa za lepszą niż broniony przeze mnie ziemniak.

O jabłkach ziemnych w Polsce już w połowie XVIII wieku w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” pisał Jędrzej  Kitowicz. Ziemniak niewątpliwie, jak wywodzi profesor Miodek, powstał z  leksykalnej syntetyzacji  jabłka ziemnego. Czy to źle?  Lepsza moim zdaniem ta syntetyzacja od kartoflanej nieścisłości.
Według Profesora tradycja literacka też przemawia za kartoflem, bo  Adam Mickiewicz napisał  heroikomiczny poemat zatytułowany „Kartofla”.  Panie Profesorze, tytuł to nie wszystko. Gdy wczytamy się w treść owego utworu dowiemy się, że Kolumb  nie kartofla
A ziemlankę w złociste oprawiwszy kręgi,
Jak pamiątkę na piersiach zawiesił u wstęgi.

Mało? To może kolejny fragment?

Niegodny, takaż pamięć na świadczone łaski,
Na kasze, nadziewania, smażonki, frykaski,
Które zjadając w wieczór, południe i ranek,
Przysięgałeś pod niebo wznieść imię ziemlanek!
Ja ci miałam dziękować, a muszę się żalić:
Jeść mnie nie zapomniałeś, zapomniałeś chwalić.


Droga koleżanko germanistko i szanowny panie Profesorze, nasz sporny „owoc zza indyjskich wywiedziony szranek, / Co ma imię: kartofel, bulb albo ziemlanek,”  nazywał będę zawsze ziemniakiem bo uważam, że tak jest poprawnie, po polsku.

P.S.  Jeżeli jeszcze nadal uznajecie wyższość kartofla, zapraszam na przepyszne placki ziemniaczane według przepisu mojej babci.

wtorek, 26 lipca 2016

Durszlak, czyli z mową ojczystą gra w skojarzenia.


Jakiś czas temu, znajoma opowiadała o swoim dziecku, które gotowało makaron. Samodzielnie. No prawie samodzielnie, ponieważ w trakcie przygotowywania potrawy wykonało jednak telefon „do przyjaciela”. Problemem nie był sam proces gotowania, tylko braki narzędziowe. Otóż dziecko nie mogło znaleźć durszlaka. Jak wiemy, jest on niezbędny do czynności zwanej hartowaniem makaronu.  Z czynnością tą nie można zwlekać, bo apetyczny makaron zmieni się w nieapetyczną, poklejoną kluchę. Zamiast więc tracić czas na poszukiwania zaginionego w tajemniczych czeluściach kuchni narzędzia, dziecko wykonało telefon do mamy. Makaron jednak się „sklusił”. Stało się tak nie z powodu braku cedzaka, ale z powodu braku słowa. Otóż dziecko wiedziało dokładnie czego potrzebuje, nie potrafiło jednak tej potrzeby nazwać.  Szybkie uzyskanie informacji zamieniło się w długą zabawę zananą nam wszystkim. W skojarzenia. „Takie coś do makaronu”, „no wiesz co”, „żeby wodą”, „metalowe”, „może plastikowe” i wiele, wiele innych określeń, które długo nie naprowadzały mojej znajomej na odpowiedni trop. Dopiero gdy padło określenie „takie z dziurami”, nastało porozumienie. Niestety, czas rozmowy telefonicznej i czas poszukiwań według wskazówek: „w szafce po lewej, na środkowej półce, za tym dużym garnkiem ze szklana pokrywką” był dla sypkości makaronu za długi. Dziecko wykonało kolejny telefon. Zamówiło pizzę. W uzupełnieniu tej historii dodam, że dziecko to młoda kobieta po studiach, lekarka u progu kariery.

Inna sytuacja. Tym razem w sprawach braków narzędziowych zadzwonił do mnie syn mojej przyjaciółki. Dwa lata temu uzyskał tytuł magistra. Ukończył archeologię. Zgodnie z wykształceniem prowadzi teraz małą firmę budowlaną we Francji. Przyjechał na urlop i w mieszkaniu babci chciał zrobić drobny remont, ale brakowało mu wyposażenia. Prawie półgodzinną rozmowę telefoniczną zakończyłem propozycją by przybył i sam sobie wybrał potrzebne narzędzia. Nie zrobiłem tego z lenistwa. Jestem, jak się okazało, kiepski w skojarzeniach. Udało mi się tylko z młotkiem i wiertarką. Przyjechał, wybrał, remont zrobił. Babcia zadowolona.

Obie te historie mają wspólne elementy. Dwójka młodych ludzi. Oboje po studiach. Oboje na progu życia i oboje mają problemy z ojczystym językiem. Nie winię ich za to. Są typowymi przedstawicielami swojego pokolenia. Pokolenia SMS- ów, skrótów, emotikonek, matury według „klucza”,  lektur we fragmentach. To nie ich wina, że dysfunkcję systemu szkolnictwa ukrywa się za epidemią dysgrafii, dysortografii, dysleksji, dyskalkulii a kolejni ministrowie edukacji prześcigają się  w eksperymentach. To nie oni odpowiadają za to, że z półek księgarń i bibliotek historie o wampirach, zombi wyparły Sienkiewicza, Prusa, Witkacego. 




Nie znajdą żadnego ogłoszenia typu „dam pracę”, w którym od kandydata wymagałoby się posługiwania poprawną polszczyzną. W prawie każdym za to, wymaga się znajomości języków obcych.

Wyśmiewani są ci, którzy nie radzą sobie z angielskim, za to ci, którzy kaleczą język polski stają się gwiazdami mediów.
Odnoszę przykre wrażenie, że nasza mowa ojczysta, najważniejszy element świadomości narodowej, sprowadzana jest do rolki papieru toaletowego. Wszyscy wiedzą o jej istnieniu, ale w towarzystwie jest tematem tabu. 

Uważajcie, papier toaletowy ma to do siebie, że jego brak zauważa się w najbardziej krytycznym momencie.


środa, 20 lipca 2016

Rzecz o mapie, czyli czołowe wydawnictwo

Moja żona wróciła dziś z pracy wzburzona. Nic nowego, nerwus jest, więc często się jej to zdarza. Z doświadczenia wiem, że gdy wraca w takim stanie, najlepiej dokładnie wypytać się o przyczyny i uzbroić  w cierpliwość niezbędną do wysłuchania opowieści pełnej elementów grozy.  Mniej więcej po godzinie, wzburzenie mija i rysuje się szansa na przyjemną resztę dnia. Istnieje druga metoda. Można we wzburzoną kobietę rzucić czekoladą. Jestem jednak skąpy, gdy chodzi o marnowanie smakołyków  i drugiej metody nie stosuję często, tłumacząc się, rzecz jasna, dbałością o „linię” małżonki.  Postąpiłem więc zgodnie z wypracowanym, tańszym schematem i… sam się wzburzyłem. Może nie tak mocno jak żona, ale wystarczająco by o tym napisać.
Zaczęło się od mapy. Mapy Polski. Pomoc edukacyjna wymyślona i wytworzona przez firmę, której nazwa skojarzyła mi się z pewną siecią „fast foodów”  z uwagi na podobnie wątpliwe wartości ich wyrobów. I podobną szkodliwość. Według głoszonego przez siebie sloganu, firma ta należy do „czołówki wydawnictw edukacyjnych w Polsce” i od ponad 25 lat „wspiera nauczycieli i uczniów w codziennej edukacji”. Teraz zrozumiałem, dlaczego poziom wykształcenia moich rodaków od pewnego czasu jest coraz niższy. Na mapie, która wzburzyła zarówno etatowego nerwusa jak i   ocean spokoju, czyli mnie, Polska jawi się jako niezmieniona prawie od czasów pierwszych Piastów. Albo jeszcze wcześniejszych. Ów edukacyjny produkt bowiem „wspomaga” dzieci w zrozumieniu, że Polska to kraina siedmiu miast, czterech rzek, jednego pasma gór, jednej pary porzuconych nart, przeciekającej figurki Neptuna, smętnego żubra, trykających się koziołków. Kraina, w której tylko w jednym mieście zdecydowano się na budowanie domów. Za to aż w dwu, straszą dziwne stwory. Zapomniałbym o mieście, w którym kiepskie gofry udają pierniki. No ale jakże by miało być inaczej, skoro większość terenu pokrywa puszcza? Nie, nie przesadzam, sami zobaczcie.

Jako, że nikogo i niczego nie oceniam na pierwszy rzut oka, rzuciłem okiem ponownie, tym razem na stronę internetową owej „czołówki wydawnictw edukacyjnych”. Przeglądałem, czytałem i narastała we mnie groza.”Dzięki najnowszej publikacji dziecko odkryje świat po zmroku i pozna przedstawicieli zawodów, którzy swoją pracę rozpoczynają po zachodzie słońca.”, „Puzzle ukazują ewolucję człowiekowatych od małpy do człowieka współczesnego”. No skoro pochodzę od małpy, to usprawiedliwiona moja wścibskość. Zacząłem szukać informacji o tej „czołówce” a właściwie „czole myślą nie zmąconym”. Znalazłem na ich stronie zakładkę „o firmie”. Po krótkiej lekturze uspokoiłem się. Nie są szkodliwi. Skąd mój wniosek? Przyznali się, że blisko milion dzieci uczy się „na ich podręcznikach”. Trochę to pewnie niewygodne. Podręczniki są kanciaste i twarde, ale przez część ciała mającą z nimi kontakt, wiedza bardzo opornie wchodzi.
Moje wzburzenie, dzięki wizji dzieci siedzących na podręcznikach i uczących się z mądrych książek, minęło. W żonę, która takiej wizji nie doznała, rzuciłem czekoladą. Pomogło.



piątek, 15 lipca 2016

Goła dupa – czyli jak zostać sławnym

Kto nie chciałby, choć przez chwilę, być sławnym, rozpoznawanym, ręka w górę. Ja, próżnym człowiekiem będąc, ale i szczerym, ręki nie podniosę. Pewnie, że sława marzy mi się. Autografy, kwiaty, piękne kobiety, błysk fleszy. Ech… Sny o potędze. Właśnie, tylko sny. W obecnych czasach nie mam szans na popularność. Ponieważ do próżności już się przyznałem, nie uznam powodem ich braku, brak talentu. Wybrakowany jestem na innej płaszczyźnie. Jestem chyba zbyt wstydliwy, by być sławnym w XXI wieku. Nie żeby onieśmielał mnie tłum reporterów, oko kamery, czy tabuny fanek. Moja wstydliwość ogranicza się do używania elementów życia prywatnego, celem zaistnienia w życiu publicznym. A jest to powszechnie przyjęta recepta na sławę. Nie ważne jak wartościową napisałeś książkę, jak wspaniałą stworzyłeś kreację na scenie, jeśli nie można o tobie powiedzieć nic co dodałoby „smaczku”. Winą za taką sytuację obarczam nie „odpadkożerny” tłum fanów, ale samych idoli. Bo to „wódz a za wodzem wierni” a nie odwrotnie. Sława, obecnie, nie jest rozpoznawaniem nazwiska w połączeniu z dziełem. Dla większości, w tej formie, jest ona zbyt krótkotrwała. Żaden artysta nie jest w stanie, tworzyć dzieła za dziełem tak, by utrzymać się takimi wartościami stale na „liście przebojów”. Są Wielcy, którzy potrafią żyć ze świadomością, że kwiaty od fanów szybko więdną. To niestety nieliczna grupa, stale się zmniejszająca.  To są prawdziwi Twórcy, energię swoją skupiający na tworzeniu. Reszta dzieli się na tych, którzy ze spadkiem popularności nie mogą się pogodzić i tych, którzy nie mogą się pogodzić z tym, że popularni nigdy nie byli. I jedni i drudzy szukają antidotum nie w tworzeniu, lecz w „zaistnianiu”. A czymże najłatwiej jest zaistnieć? Skandalikiem. „Odpadkożercy” zaraz się rzucą wygłodniali na wieść o tym, że Iksiński „wyszedł z szafy” i publicznie ogłosił swą orientację seksualną. Jego nazwisko przez parę tygodni będzie widniało w prasie, zaproszą go do programu „o kulturze” w TV. Gdy napięcie zacznie spadać, Iksiński podrzuci nowy smaczek. Przyzna się z kim spał, wrzuci kilka szokujących fotek do sieci, takich, co to nieznani hakerzy wykradli z jego komputera. Obrzuci błotem swoją byłą, lub byłego i tak przez jakiś czas „czas Iksińskiego” będzie trwał. Ygrekowskiego orientacja łóżkowa jest znana i nie może się przemóc, żeby ją zmienić. Na dodatek, prywatnie, nie jest żadnym motylkiem, z kwiatka na kwiatek skaczącym. Miał w życiu dwie kobiety, o których już wiadomo. Czyli temat z alkowy, odpada. Czyżby? Wystarczy kilka niedopowiedzeń, odpowiednio zagranych uśmieszków w odpowiednim momencie i już staje się kochankiem znanej modelki. Co gorsza, im bardziej będzie ona, zgodnie z prawdą, zaprzeczała, tym częściej nazwisko Ygrekowskiego będzie powtarzane, a o to przecież chodzi.  Zetowski, inteligentny acz wypalony już pisarz, mający wielu znajomych wśród przebrzmiałych lub nieżyjących sław, napisze nową książkę, której artyzmu nie doszuka się nawet Sherlock Holmes. Bo nie artyzm będzie jej bronią, tylko treść. Skandale, skandaliki często wyssane z palca. Jak już wspomniałem Zetowski jest obarczony inteligencją, więc nazwiska będą pozmieniane ale tak, by „odpadkożercy” łatwo domyślili się o kogo chodzi, a zarazem by nikt go za zniesławienie nie mógł zaskarżyć. Mógłbym tu przytaczać jeszcze wiele obecnie uznanych sposobów zaistnienia od pokazania gołej dupy, do wywołania pijackiej burdy, oczywiście w asyście, uprzednio zawiadomionych, fotoreporterów. Ale jeszcze jeden ze sposobów promowania się wzbudza moją odrazę. Promocja na chorobę. Nowotwór zabrał naszemu światu wielu wybitnych twórców. Niektórzy z nas doświadczyli okropieństwa tej choroby w najbliższym otoczeniu. A tu proszę, miernota, której kociej muzyki nie chcą już nawet słuchać mało wybredni gimnazjaliści, z wycięcia kurzajki robi operację onkologiczną. Wypisuje totalne bzdury na temat terapii, jakiej poddano ją po zabiegu. I oczywiście bidulka otarła się o śmierć. Wszystko dla zaistnienia choć kilka sekund dłużej na „liście przebojów”.

Ja ze swoim wybrakowaniem, nie nadaję się do tego wyścigu szczurów po sławę. Choć mam w swoim życiu parę elementów, którymi mógłbym się przepchnąć na wysoką pozycję „top listy”. Dwa rozwody, jakaś poważna choroba, też by się znalazła. Ale dla mnie, to są moje prywatne sprawy. Prywatne, wiec nie do upubliczniana. Dlatego też rezygnuję z podniesienia sprzedaży mojego tomiku ich kosztem. Może sam, swoją treścią się wybroni? Może ten następny wzbudzi większe zainteresowanie? Albo kolejny. Mam nieliczne grono fanów, choć raczej powinienem powiedzieć, że są fanami moich tekstów a nie osoby. Ostatnie zdjęcie w błysku flesza to było zdjęcie do paszportu. I choć na ulicy rozpoznają mnie tylko sąsiedzi, jestem zadowolony. Wciąż mogę śnić o sławie, tej prawdziwej. Może nigdy nie nadejdzie. A jeśli nadejdzie, to nie dzięki pokazaniu tylnej części ciała.

środa, 13 lipca 2016

Maratończyk - czyli Kultura jest suką


Kazik od kilku lat usiłuje wziąć udział w maratonie. Jak do tej pory, nie udało mu się to jeszcze i to wcale nie ze względu na brak formy, czy inne fizyczne niedostatki. Kazik, prócz tego, że jest zapalonym biegaczem, jest również pechowcem. Data pierwszego maratonu, w którym chciał pobiec, zbiegła się z datą ślubu wyznaczoną przez przyszłą małżonkę. Organizatorzy Biegu po Cebulowy Laur nie zgodzili się na zmianę terminu. Przyszłej pani Kazikowej nawet nie usiłował spytać. Można być pechowcem, ale nie samobójcą. Kolejny maraton przegrał z córką Kazika. Zuzka, równie uparta jak mama, postanowiła przyjść na świat dwa miesiące wcześniej i nic nie było w stanie zmienić jej decyzji. Trzeci maraton odbył się również bez Kazika. Za to z jego udziałem odbyła się, w tym czasie, dość burzliwa rozprawa rozwodowa. Po sprawie tej Kazimierz został z połową majątku, całą córką i niezmienną nadzieją na spełnienie sportowych zamierzeń. Przez cały rok umiejętnie dzielił czas pomiędzy pieluchy, pracę i zdzieranie sportowych butów. Tym razem jego plany zniweczyła Kultura.
Kultura to suka. Właściwie suczka, młodziutka i malutka jeszcze. Kazik biegł przez podmiejski lasek ze słuchawkami na uszach i marzeniem o sportowych laurach w duszy. Jak to pechowiec, nie naładował akumulatorka „empetrójki” i w pewnym momencie w słuchawkach ucichło „We Are the Champions”.  Pech maratończyka okazał się szczęściem malutkiego pieska, bowiem, dzięki ciszy w słuchawkach, dotarł do człowieczych uszu błagalny pisk zwierzęcia. Do drzewa, sznurkiem wrzynającym się w szyję, przywiązana była wychudzona, wystraszona psina. Nie miała już siły stać. Leżała na boku bez ruchu, żałośnie popiskując.  Kazik nie mógł rozplątać węzłów, tak przemyślnie i mocno były pozaciągane. Nie namyślając się długo, wyłamał ze swoich przeciwsłonecznych okularów szkiełko i nim przeciął sznurek. Choć odległość do najbliższego weterynarza była mniejsza niż dystans maratonu, zasłużył sobie na najbardziej złoty medal.
Dwa dni później siedzieliśmy z Kazikiem w fotelach popijając zieloną herbatę. Innego napoju „dla dorosłych” mój przyjaciel nigdy nie serwuje. Przyglądaliśmy się Zuzce i szczeniakowi baraszkującym na dywanie. Byłem pełen podziwu dla witalności zwierzaka. Choć nadal wychudzony, pełen był radości i wigoru. Urocza sunia ras tak wielu, że najwięksi kynolodzy wpadliby w zadumę nad możliwościami genetycznych krzyżówek. Rozbawiona suczka nagle wyprostowała się i na sztywnych łapkach podbiegła do gazety rozłożonej w korytarzu. Ugięła tylne łapki i zrobiła to, co pieski w takiej pozycji najczęściej robią. Kazik skwitował to z uznaniem.
„Pełna kultura.”

I tak już zostało. Kultura. Gdy wracałem do domu, przyszła mi do głowy myśl, że imię dla suczki jest bardzo trafne. Jakże często Kultura, po krótkich chwilach zachwytu, porzucana jest przez Państwo. Wiązana na krótkim sznurku finansów do drzewa. Jakże często przemyślne węzły nieprzemyślanych decyzji wrzynają się jej w gardło. Dobrze, gdy nadbiegną niespełnieni maratończycy o sercach pełnych zapału.  Dobrze, gdy nadbiegną. Jeśli nadbiegną.


piątek, 8 lipca 2016

Trzydziestoletnia lodówka, czyli stara przyjaźń nie rdzewieje.

Jakieś trzydzieści lat temu, rozpoczynając swoje pierwszomałżeńskie  dorosłe życie, wyposażyłem dom w niezbędne sprzęty AGD. Żelazko, pralkę, lodówkę, kuchenkę. Wiadomo, człowiek czysto ubrany i najedzony łatwiej przechodzi przez życie, a ja marzyłem tak właśnie przez nie przechodzić. Dzięki niezłym moim wówczas zarobkom, hojności gości weselnych i rodzicielskiej miłości, a także znajomościom teściowej, udało się cały potrzebny sprzęt kupić w jednym sklepie, w jednym czasie. Zaowocowało to tym, że po czterech dniach od zakupów, zdezelowany Star podjechał pod dom. Dwu panów, o fizjonomiach zapalonych badaczy historii polskiego browarnictwa, wyładowało cały sprzęt przed furtką. Dziwni jacyś byli, bo ani banknoty z Waryńskim i Świerczewskim, ani butelka z naklejką zapewniającą o wysokiej procentowej wartości zawartego w niej płynu, nie przekonały ich do wniesienia sprzętu do domu. Odjechali w siną dal, a ja zostałem sam z opakowanymi w szare kartony i konopny sznurek marzeniami. Kuchnia na piętrze, łazienka, z przyłączem do pralki, na poddaszu a ja, co prawda nie ułomek, ale też i nie Terminator. Cóż było począć? Na takie problemy może zaradzić tylko prawdziwy kumpel i to o odpowiedniej masie. Przekartkowałem notes. TAK! NOTES! Telefony komórkowe wtedy robiły jeszcze w pieluchy, i to w te zagraniczne. Jest odpowiedni kandydat. Grzywek. Nikt nie wie dlaczego Grzywek, ale nawet nauczyciele w liceum tak się do niego  zwracali. Grzywek jeszcze nigdy nie odmówił pomocy i miał odpowiednią masę mięśniową. Zadzwoniłem więc do niego. Na całe szczęście był w domu i miał chwilkę czasu, więc przybył z odsieczą na swym rumaku marki Wigry. Bez zwłoki zabraliśmy się do wnoszenia sprzętu na odpowiednie piętra. Pot lał się z nas strumieniami, bo pora letnia, lodówka Mińsk ważyła więcej niż przyjaźń polsko-radziecka, a kuchenka była z solidnej blachy. Żelazko, by nas trochę odciążyć, wniosła moja żona. Grzywek otarł pot z czoła, wypił duszkiem butelkę wody mineralnej, jest abstynentem do dzisiaj, i pognał na rowerku do domu, wychowywać dalej swoją młodziutką żonę i nowo narodzonego potomka.  Ja zaś mogłem rozpocząć dalsze życie zgodnie z założeniami.
Upłynęło sporo lat. Zmienił się ustrój, zmieniła żona. Nie zmieniło się moje nastawienie do potrzeby odpowiedniego oprzyrządowania  domu. Była żona w tym jednym zgadzała się ze mną, więc odchodząc zabrała większość wyposażenia. Została tylko lodówka.   Nowa żona wniosła, w trochę opustoszałą przestrzeń, psa i kredyt na zakup brakujących artykułów AGD. Postępując zgodnie z opanowanym przed laty schematem, pojechałem do sklepu, wybrałem kuchenkę i pralkę, zapłaciłem i po dwu dniach oczekiwania ujrzałem podjeżdżający pod dom wypucowany samochód marki Mercedes. Dwaj panowie, którzy z niego wysiedli, mimo eleganckich kombinezonów, ze swoimi browarno – historycznymi fizjonomiami,   byli dokładną kopią tych sprzed wielu lat. Podobnie jak tamci, wyładowali sprzęt przed furtką i odjechali wzgardzając nowiutkimi Biletami Narodowego Banku Polskiego i wysoko oprocentowaną zawartością butelki. Tym razem nie przejąłem się zbytnio taką sytuacją. Przez lata zdążyłem zaprzyjaźnić się z wieloma osobami. Choćby sąsiedzi. Tego nie raz ratowałem prostownikiem w zbyt mroźną dla jego samochodu zimę, temu, gdy zwichnął sobie nadgarstek, przycinałem żywopłot, z wszystkimi wielokrotnie, w bardzo przyjaznej atmosferze, spędzaliśmy czas na wspólnym grillowaniu. Na pewno pomogą. Wszyscy byli w domach, bo jeszcze przed chwilą widziałem się z nimi, gdy niecierpliwie oczekiwałem na transport, a oni cierpliwie krzątali się w swoich ogródkach. Jakże musiałem być zaaferowany uzyskaniem nowego sprzętu AGD, skoro nie zauważyłem jak wychodzili z domów? Żona pierwszego ubolewała bardzo, ale Janek musiał nagle wrócić do firmy. Córka drugiego krzyknęła mi przez uchylone okno, że tata wyszedł i nie wiadomo kiedy wróci. Dystyngowana gosposia trzeciego oznajmiła : „Państwa nie ma”.

Cóż, wszyscy mają swoje sprawy, a ja nie pomyślałem wcześniej, że będę potrzebował pomocy. Ale na szczęście uzbrojony byłem w nową technologię, czyli telefon komórkowy. Wybrałem z kontaktów telefony najbliżej mieszkających przyjaciół z rozrosłego przez lata grona. Po kilkunastu minutach rozmów, ze zdumieniem, dowiedziałem się, że Paweł jest chyba alkoholikiem. „Wiesz stary. O tej porze to jestem po dwu głębszych i nie bardzo w tym stanie mogę się do ciebie przykaraskać.” Zasmuciłem się bardzo na wieść, że Andrzej, ten z którym często grywam w tenisa, ma zwyrodnienie kręgosłupa i nie może dźwigać. Ucieszyłem się słysząc, że bezrobotny do tej pory Krzysiek, ma nową pracę i właśnie ciężko pracuje, ale za niezłą pensję. Jeszcze kilka smutno-radosnych historii i lista przyjaciół skończyła się, a ja nadal stałem przed furtką przy elegancko spakowanym sprzęcie AGD. Zaraz, zaraz jest jeszcze przecież Grzywek. Nie widzieliśmy się już kilka lat, ale jest szansa, że nie zmienił numeru telefonu. Zadzwoniłem. Grzywek był właśnie ze swoją, wiecznie młodszą, żoną na zakupach. Gdy usłyszał o moim problemie, zostawił żonę wybierającą kosmetyki, dla bezpieczeństwa zabrał kartę kredytową i po upływie dwudziestu minut jego wysłużony Golf, z piskiem lekko łysych opon, zahamował przede mną. Gdy już uporaliśmy się z problemem masy, grawitacji i krętych schodów, Grzywek z wdzięcznością przyjął, wyjętą z trzydziestoletniej lodówki Mińsk, niedawno zakupioną, przyjemnie schłodzoną, butelkę wody mineralnej. Jak to Grzywek, wypił ją jednym haustem, krzyknął „Cześć!” i pognał dalej pilnować proporcji pomiędzy zapędami zakupowymi swojej żony a zawartością swojego konta. Ja zaś podłączyłem pralkę, bo uzbierało się sporo brudów i szybka interwencja była wskazana. Zgodnie z instrukcją odmierzyłem ilość prania, proszku, płynu do płukania. Ustawiłem dobrany program, zatrzasnąłem drzwiczki i wcisnąłem błyszczący nowością guziczek na migającym światełkami panelu. Pralka przyjemnie zamruczała. Już miałem odchodzić do innych zajęć, gdy przyjemny pomruk zmienił się w nieprzyjemny warkot, nieprzyjemny warkot w przerażający łomot, a przerażający łomot w olbrzymi huk. Błysnęło i bęben zatrzymał się.   Odłączyłem pralkę od prądu i w przygnębiającej ciszy zszedłem do kuchni. Tu nadal brzęczała niezbyt przyjemnie, metalicznie, stara lodówka Mińsk. Przyjaźnie zaświeciło światełko, gdy otworzyłem drzwi sięgając po butelkę przyjemnie schłodzonej wody mineralnej. Popijałem wodę i z każdym łykiem narastało we mnie przekonanie, że stary sprzęt AGD i stare przyjaźnie, są nie do zdarcia.


czwartek, 7 lipca 2016

Shoulder Pork and Ham, czyli mailowa mielonka

„Pikło” mi w smartfonie. Nowa wiadomość mailowa. Niejaki profesor doktor Szczyberko-Putaś martwi się o moją męskość. Proponuje mi naturalne, bezinwazyjne metody uaktywniania i powiększania. Hymm. Że niby co? Mam nieaktywną i za małą? A skąd on niby o tym wie? Podglądał? Sypialnię mam na poddaszu, więc musiał chyba z drona skorzystać. Normalnie „Seksmisja”, permanentna inwigilacja!!! Po fali wzburzenia, przyszedł moment opamiętania. Zaraz, zaraz. Wieczorno- intymną porą zawsze mam w oknach opuszczone rolety, aktywność i wielkość raczej na przyzwoitym środkowo-europejskim poziomie. U żony nie zaobserwowałem niezadowolenia. Wiem, że kobiety potrafią urazy głęboko skrywać, ale moja jest nerwus i zaraz by coś tam mi wytknęła. Uspokojony tymi przemyśleniami doszedłem do wniosku, że profesor doktor Szczyberko-Putaś najprawdopodobniej pomylił mnie z kimś. Skasowałem więc ze spokojem sumienia ową wiadomość. Jednak jakiś pierwiastek niepokoju pozostał. Pewnie dlatego nerwowo drgnąłem na kolejne „piknięcie” smartfona. Tym razem Patrycja Wygibas martwi się moją nadwagą. Jej zestaw ćwiczeń i dieta przygotowane specjalnie dla mnie, pomogą mi zrzucić zbędne kilogramy. Za jedyne 99,99 złociszy. Pobiegłem prędko do lustra. No, szczupły to nie jestem, ale nie na tyle przerośnięty, żeby Patrycja Wygibas miała na mnie zarabiać. Na wszelki wypadek postanowiłem jednak od jutra zrezygnować z wieczornego podjadania. Wciągnąłem brzuch i wróciłem za biurko. Nim zdążyłem skasować propozycję Patrycji Wygibas kolejne „piknięcia” lawinowo zaczęły oznajmiać nowe wiadomości. Pan Krzysztof z Banku „Ostatni Grosz” zamartwia się stanem moich finansów i proponuje pożyczkę, której oprocentowanie mogłoby poratować finanse sporego miasteczka. Joanna Gładysz z firmy „Napryszcz” proponuje mi maseczki wygładzające skórę twarzy. Wspaniała okazja bo trzy w cenie jednej. Spojrzałem na tę cenę i skóra twarzy momentalnie sama się wygładziła. Początkowo sądziłem, że wiadomość ze sklepu odzieżowego „GarniDress” jest dla mojego syna, bo ofertę wizytowych dresów proponują młodym i aktywny. Ale nie, to chyba wiadomość również dla mnie. Napisali przecież, młodych i aktywnych a nie, bardzo młodych i bardzo aktywnych. Przewijałem kolejne wiadomości i oferty. „Twój pupil, nasza sprawa” oferuje karmę dla mojego psa, po której będzie miał kupę radości, „Guma jest ważna” przesyła ofertę na zimowe opony, z którymi mój samochód będzie wyglądał seksownie, a ja będę bezpieczny i tak dalej i tak dalej. Gdy jednak dotarłem do oferty „Pan Press” pielucho majtek zapewniających mi komfort w domu i ogrodzie, wybrałem w ustawieniach skrzynki mailowej opcję zaznacz wszystko i usuń na zawsze. Zadowolony wcisnąłem „OK”. Obserwowałem znikające wiadomości z rosnącym poczuciem spokoju. Do momentu, w którym zauważyłem, że znika również wiadomość, której nadawcą była żona. Ups. Usuń na zawsze… Jak ja się jej teraz wytłumaczę??


piątek, 1 lipca 2016

Spacerownik, czyli świat według projektów

Pojawiła się nam w życiu społecznym tendencja do działań według projektów. Wszelakiego rodzaju stowarzyszenia, grupy formalne i nieformalne, czasami nawet nigdzie nie zrzeszeni, tworzą projekty mające poprawić jakość życia społecznego. Powstają place zabaw dla dzieci, ławeczki dla seniorów, „spacerowniki” dla psów, kotów, świnek morskich, osiedlowe boiska, „kieszonkowe” parki i wiele, wiele innych. To bardzo dobrze. Świat wokół nas wygląda coraz lepiej i staje się przyjazny. 
Część z tych grup działania swoje kieruje do ludzi, tych najbardziej potrzebujących. Piękna idea, bo seniorom, dzieciom z domów dziecka, osobom niepełnosprawnym, państwo nadal nie potrafi pomóc i gdyby nie stowarzyszenia, fundacje i zapaleńcy nikt, tak naprawdę, nie przejmowałby się ich losem.
Większość grup wciela w życie tylko te pomysły, na które dostała dofinansowanie. Wiadomo, napisać projekt, wygrać w konkursie, otrzymany „grant” wykorzystać do realizacji pomysłu. Prosta, logiczna kolejność. Zrozumiałe prawo ekonomiczne.
Prześledźmy los jednego z projektów. Zebrała się grupka zapaleńców. Dajmy na to trzy osoby. Wspólnie uznali, że w parku brak jest ławeczek, a większość spacerujących to ludzie starsi. Wiadomo, w pewnym wieku nogi już tak nie niosą, jak kiedyś i trzeba dać im odpocząć. Trójka naszych bohaterów wymyśla projekt: „Miejsca postojowe dla seniorów w Miejskim Parku Publicznym w Parwęcinie Górnym”. Startują z tym projektem w konkursie na dofinansowanie z Unii i wygrywają. Wszystkim podoba się pomysł skierowany do starszych osób i to tych, którymi się można pochwalić, bo są aktywne. Przestrzeń, w której ma działać, jest publiczna, widoczna. Pomysł idealnie nadaje się do promocji Parwęcina Górnego jako gminy przyjaznej ludziom. Przyznanych pieniędzy wystarcza na trzy ławeczki, ale za to zaprojektowane przez znanego plastyka. Prawdziwe dzieła sztuki. Trochę będzie ciasno seniorom, ale jakoś sobie poradzą. A ławeczki na zdjęciach dokumentujących projekt wyglądają ślicznie, szczególnie na tle tablicy informującej, że był współfinansowany przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju czegoś tam na rzecz czegoś innego.

W tym samym konkursie startował inny projekt. Też trójka zapaleńców, zebrała się w Domu Dziecka w salce, której ściana ozdobiona jest tabliczką. Na tabliczce wypłowiały napis: „Sala zajęć dydaktycznych w Domu Dziecka w Parwęcinie Górnym. Projekt współfinansowany przez Unię Europejską z Europejskiego Funduszu Rozwoju czegoś tam na rzecz czegoś innego.” Na tabliczce jest jeszcze data. Rok 2012. Trójka wspomnianych zapaleńców wygrała wtedy konkurs na dotacje i stworzyła tę salkę. Kolejny rok prowadzą w niej zajęcia dla dzieci z Domu Dziecka, które z różnych powodów,  nie garną się do nauki i trzeba im pomagać, by w życiu miały jakiś rozsądny start. Kolejny rok nasza trójka kupuje z własnych pieniędzy zeszyty, długopisy, podręczniki. Kolejny rok wykorzystują wszelkie znajomości, by Kubie zapewnić pomoc nauczyciela matematyki, a Julce nauczyciela chemii. Kolejny rok starają się o dofinansowanie swoich działań. Kolejny rok ich projekty przegrywają w konkursach. Dom Dziecka stoi na bocznej, odległej od wspaniałego centrum i Miejskiego Parku Publicznego w Parwęcinie Górnym, uliczce. Tu nie docierają delegacje, turyści. Wielu mieszkańców nawet nie potrafi podać adresu tej placówki. Trójka zapaleńców nie traci nadziei. Już piszą kolejny projekt na następny konkurs. Również synowa burmistrza postanowiła napisać projekt. Ostatnio trzy godziny ganiała swojego yorka po całym Parwęcinie Górnym. Jej projekt wpisuje się idealnie w przestrzeń publiczną i wizerunek Porządnej Gminy. „Gmina Parwęcin Górny przyjazna Braciom Mniejszym - spacerownik dla psów małych ras”.